Zbliża się rocznica zakończenia II wojny światowej. Minęło 60 lat, a wydarzenie to jest wciąż obecne. Nie tylko na kartach podręczników do historii, w ludzkich umysłach także. Wielu starszych ludzi, których mijamy codziennie, to żywe świadectwa, że człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. I nie jest prawdą propagandowe hasło, że „praca czyni wolnym”, bo przecież wiele ofiar nie uwolniło się od psychicznego ucisku. Nie jeden człowiek, który doświadczył wydarzeń wojennych i może o tym opowiedzieć wspomina z dumą - bo przetrwał, ale też ze wzruszeniem i pytaniem - dlaczego dotknęło to właśnie jego?
Miasto emerytów i rencistów - słyszy się o Grajewie. To jednak Oni, a raczej ich przeżycia, są prawdziwą skarbnicą wiadomości, doświadczeń między innymi tych z zakresu historii. Należy pielęgnować tę pamięć, aby nie została wypaczona przez tych, którzy udają, że wydarzenia układały się inaczej niż opowiadaja Polacy.
Małżeństwo Felicja i Mieczysław Kuczyc są w podeszłym wieku, przeżyli wojnę i kiedy poprosiłam ich o przywołanie wspomnień z czasów wojny, zrobili to z miła chęcią, choć nie ukrywali wzruszenia.
- Kiedy zaczęła się wojna miałem 10 lat. 1 września 1939 roku o godzinie 4.30 przekroczyły granicę 3 czołgi niemieckie. Jechały bardzo wolno. Z każdego widniała głowa Niemca, który bacznie obserwował okolicę. Mieszkałem w Zacieczkach, gdzie prawie 500m było do granicy niemieckiej. Kiedy czołgi przejechały całą wioskę, około godziny 5.00 przyszło 4 żołnierzy niemieckich ciągnących za sobą druty telefoniczne i telefon. Jeden z nich przyszedł na moje podwórko i poprosił o wodę. Napił się z wiadra, którym wykopał w ziemi dołek, wbił w niego metalowy pręt, zawiązał wokół drut i skorzystał z telefonu. Po czym poszedł dalej. Nie minęła chwila, jak przez żadną ulicę we wsi nie można było przejść, tak dużo przybyło wojsk niemieckich. Jedni szli, inni jechali samochodami, czołgami. Część z nich kierowała się w stronę Szczuczyna, część w stronę Bęćkowa, a reszta została w Zacieczkach. Jak Niemcy zobaczyli, że ktoś próbuje uciekać – strzelali. Marsz żołnierzy trwał cały dzień, chyba tylko raz się zatrzymali, może na godzinę. Następnego dnia nastała wielka cisza. Od czasu do czasu przejeżdżały niemieckie samochody. 3 czy 4 września 1939 roku, do wsi przyjechały 2 samochody z wojskiem. Zrobili łapankę i wszystkich, między innymi i mnie, wywieźli na miejsce, gdzie robiono kopce, postawiono przed nami karabin maszynowy i wszystko wskazywało, że zaraz nas rozstrzelają. Po 2 godzinach niepewności przyjechał wóz z dowódcą, który krzyknął „Rozejść się”, a żeby to wszystko przyśpieszyć, wrzucił w jeden z kopców granat.
17-18 września przybyły do Zacieczk wojska rosyjskie, ale dzień przed tym wydarzeniem, Niemcy okradli z całego dobytku mieszkańców wsi. Sowieci w 1940 roku zagnali w jedno miejsce setki furmanek i rozkazali nam się spakować w przeciągu 2 godzin i uciekać. Moja rodzina uciekła do Dołęg. Tam zrobiono neutralny pas graniczny między Niemcami a Sowietami. Przez podwórko mojego sąsiada przechodziła granica i stodoła należała do Rosjan, a dom do Niemców. Byli oni zmuszeni przeprowadzić się do stodoły. Ten pas graniczny często orano i był on tak gładki, że kiedy w odległości 9 km od Sowietów przebiegł zając, to był on widoczny.
W 1941 roku zaczęto wywozić na Sybir. Rok później przyszli Niemcy i mojego brata zabrali na roboty przymusowe w okolice Olsztyna, a że uciekł to zabrano go do Lagrów w Stuthoff.
Sama wojna nie była niczym śmiesznym, ale bywały i takie sytuacje. W moim ogrodzie rosły piękne śliwy, już z dorodnymi owocami i kiedy obok sadu przejeżdżali Niemcy, ścieli drzewo, załadowali na samochód, a następnie zaczęli z niego zrywać śliwki.
- Mieszkałam w Turośli i kiedy wybuchła wojna miałam 5 lat – mówi pani Felicja - Nie zapomnę tego nigdy, jak do mojego domu przyszli Niemcy i zaczęli opowiadać, że są tu z przymusu. Jeden z nich posadził mnie na krześle i zaczął rysować mój portret. Powiedział tez, że ma taką córkę jak ja. Z czasem okazało się jacy są naprawdę. Zaminowali pobliski kościół i wysadzili w powietrze. Pamiętam dużą ilość samolotów krążących nad wioską. To byli Sowieci. Jak ich nazywano – oswobodziciele. Podobnie jak z Niemcami, okazało się że to hołota gwałcąca polskie dziewczyny. Moją sąsiadkę znaleziono martwą w okopie...
- Dnia 22 czerwca 1942 Niemcy napadli na Polskę i zaczęli wypierać Sowietów. Wokół Dołęg były okopy, które bombardowano. Razem z rodzicami zaczęliśmy uciekać. Tata kazał nam chować się w miejsca po wybuchu bomb, bo drugi raz w to sam dół nie trafiały. I faktycznie. Tym sposobem dotarliśmy do Modzel koło Ławska. Sowieci przed Niemcami uciekali w kalesonach, taki był popłoch. Za jakiś czas wróciliśmy do Dołęg. Widziałem jak płonie nasz cały dobytek. Następnie udaliśmy się do Zacieczk.
W 1944 roku front zbliżył się do Biebrzy, trzeba było wszystko chować, zwłaszcza zwierzęta, bo zabierano. Mój tata ukrywał się przed Niemcami, żeby nie zabrali go do robót przymusowych, a ja z mamą kosiłem zboże. Potem poszedłem po konie do lasu. Oczywiście oglądałem się czy nikt z mną nie idzie. Jednak zostałem zauważony przez 4 Niemców, który zaczęli strzelać. Schyliłem się i pogoniłem konia, żeby jak najszybciej uciec z ich pola widzenia. Wjechałem do lasu i zobaczyłem krew, zemdlałem. Zostałem postrzelony w pośladek. Zaopiekowali się mną partyzanci.
W czasie wojny życie było bardzo ciężkie. Mydło robiło się z tłuszczu świniaka, proszek do prania z popiołu z drewna. Pranie robiło się na kamieniu. Pantofle nosiło się tylko od niedzieli, a tak cały czas chodziło się na bosaka.
Po wojnie mój brat za partyzantkę w AK został aresztowany i dostał wyrok na 10 lat, mój najstarszy brat wyjechał do USA, ojciec miał średnie gospodarstwo, był kułakiem, a mnie za to wszystko skazano na 30 miesięcy przymusowych robót w kopalni „Rozbark” w Bytomiu.
Wiem, że wojna odcisnęła piętno w psychice każdego, kto ją przeżył, wiem także, że należy wybaczyć sprawcom, ale i pamiętać o całym tym wielkim wydarzeniu.