środa, 11 grudnia 2024

Kultura i rozrywka

W stepach Kazachstanu (2)

 
Lata 1939 – 1946 w/g opowiadań Lidii Brzeskiej.

    Pociąg powoli oddalał się od Słonimia. Sapał, jakby wdrapywał się pod górkę. W perspektywie przestrzennej zanikała majestatyczna sylwetka kościoła i klasztoru bernardynek. Za horyzontem skryła się synagoga.

   Mijaliśmy lasy, rozległe błota i wzniesienia, zanim powitały nas Baranowicze. Tu, kolejny alarm zastał nas w stołówce. Szybko porzucamy upragnione pokarmy i uciekamy w pola. Wokół ścielą się sczerniałe rżyska, ugory z przekwitłym dziurawcem i zagony niewykopanych ziemniaków. Padając wzdłuż bruzd, wciskaliśmy nosy w suchą nać i zielone chwasty. Zapach spleśniałej ziemi i stęchłych łętów powodował kasłanie. Co chwila, ktoś podskakiwał w bruździe od kichania. A my, leżeliśmy jak na rozkaz.
Załogi samolotów widziały nas. Dorniery przeleciały nad nami tak nisko, jakby chciały wcisnąć leżących w ziemię i wyrównać teren. Ich czarne krzyże, jak psie podniebienia, sprawiały, że włosy stawały jak kolce u jeża i wbijały się w ziemię albo sterczały w górę jak radiowe antenki.
Ciepło silników wymieszane z zapachem spalin, jeszcze wiło się wśród nas, a oni bombardowali już obiekty w Baranowiczach. Siedzieliśmy w bruzdach, a bomba za bombą, jak grad meteorytów, spadały niszcząc wojskowe i cywilne obiekty.
Dym, któremu towarzyszyły błyski, unosił się nad miastem. Powietrze falowało. Potem zapadła cisza, podczas której nawet psy nie szczekały.
   Nasz obiad pozostał na stołach, a my w popłochu wpadliśmy ponownie do pociągu. Minęliśmy kilka maleńkich stacji i pociąg, dysząc coraz wolniej, zatrzymał się w polu przed Wołkowyskiem.
Byliśmy tak wyczerpani i głodni, że ktoś wybrał to miejsce do przygotowania posiłku na ogniskach.
Spostrzegliśmy, że przez błota w stronę niewielkiego lasu biegną ludzie i przywołują nas do siebie.
    - Co jest!? – zapytali mężczyźni z naszego transportu.
    - Ogłoszono zmasowany nalot!
    - Uciekajcie do lasu! – odezwały się ostrzegające krzyki wielu osób.
    - Znów na nas lecą. Chowajcie się! – zwrócił uwagę o rok starszy mój braciszek Rysiu.
    - E, niech sobie lecą! – oponowało wielu mężczyzn. Nie mamy już sił uciekać, a dzieci płaczą…
   Mama, zabrała w podróż połowę posolonego wieprzka. Było nas pięcioro do jedzenia.
Jednak, już od Moniek, z powodu ciągłych nalotów, nie było możliwości rozpalić ogień i zaspokoić głód. Zdawało się, że jedziemy na koniec świata, a jako ludzie nie stanowimy żadnej wartości.
   W naszym wagonie, nieprzezwyciężony głód, odczuwał pan Krygier, emerytowany policjant z Grajewa. Towarzystwa dusza, kawalarz i wesołek.
    - Zjadłbym cokolwiek, nawet kozie bobki i to nie dla zabawy – powiedział z grymasem na twarzy.
Mama ukroiła kawałek wieprzowiny, a dając ją policjantowi, nie zalecała rozpalania ognia. Nie posłuchał.
Ponad trzy minuty trzymał patelnię nad dymem, rozgrzewającego się ogniska.
    - Krygier gaś! – wrzasnął starszy pan. - Uciekaj!
    - Kryć się! – wykrzyknął, a w jego poleceniu czuć było komendę wojskową.
Palenisko rozżarzało się, choć dym, szerokim lejem wkręcał się długą smugą w powietrze.
Po chwili, messerschmitt, krążył z trudem wokół szerokiego stogu. Był tuż nad beretem Krygiera, który mimo wyczerpania, biegał wokół stogu siana ze skwarkami na patelni jak roczne, spłoszone źrebię.
Za górką, sapała ciężko, niewidoczna dla wroga, lokomotywa. Nim „lot Krygiera na patelni” zakończył się, siedzieliśmy w pociągu. Bez przeszkód minęliśmy Janów Poleski.
Pociąg wypuszczając potężne chmury pary, zatrzymał się na dworcu w Pińsku.
    - Apolonia! – dochodził do nas kobiecy głos z okna innego pociągu.
Po chwili mama płakała w jej objęciach. Lidzia wpatrzona w znajomą twarz, poczuła się jak w rodzinie.
To cioteczna siostra mamy, Janina Sieniawska ze Szczuczyna, która z dziećmi ewakuowała się innym transportem.
   Po nabraniu wody do parowozu, jechaliśmy dalej. W końcu pociąg zatrzymał się w polu, przed stacją docelową - Lubieszów. Wszyscy ewakuowani wyszli na świeże powietrze.
    - Ja dobrze na zewnątrz. – wykrztusił Krygier, wyciągając się sprężyście.
    - A gdzie patelnia? – zażartował Rysiu. – Pieczemy skwarki? – dodał z uśmiechem.
    - Krygier zrobił kilka skłonów do przodu, do tyłu i odpowiedział cicho, nie. Wolę być głodny.
    - Nie!? Bo patelnia ze skwarami została w stogu? – śmiała się pani Popławska.
    - Ty świrze, kto kobiet nie słucha, ten patelnie liże! – śmiały się inne panie.
Nagle, jak spod ziemi, wyskoczył samolot, a jego ryk przeszył powietrze. Wszyscy zadrżeli, w kolanach zrobiło się miękko. Nogi nie zdatne do biegu, choć strach zamieniony już w nawyk, gnał do przodu. On wspiął się wyżej, zawrócił, wyrównał lot i… jakby obserwując, jakby mówiąc dzień dobry, zbliżał się do nas.
    - Nie uciekajcie, to nasz, to polski…! – a echo roznosiło brzmienie radosnego głosu.
    - Nasza kochana szachownica, widzicie!? – wrzeszczał starszy pan, marzący o polskim, silnym orężu.
Myśliwiec „P-11” szybko nas rozpoznał. Uniósł się, pomachał skrzydłami. Biało-czerwone szachownice na skrzydłach i pionowym stateczniku rodziły nam nadzieję. Za nim, powietrze rozcinała eskadra, polskich bombowych „Łosi”.
Starszy pan, stojąc w rozkroku z wyciągniętymi na boki rękoma, kołysał nimi na boki. Odpowiadał na znak powitania. To była pierwsza chwila spontanicznej radości w podróży zakrytej wieloma niewiadomymi. Byliśmy wciąż na polskim, wschodnim terytorium.

   Po południu dotarliśmy do celu podróży. Był to klasztor Ojców Kapucynów w Lubieszowie, gdzie rząd  polski zabezpieczył nam schronienie. Przyjęto nas przyjaźnie i rozmieszczono w budynkach przyklasztornych. Miasteczko położone na wysokim brzegu rzeki Stochód, miało widok na dolinę pod miastem, gdzie rzeka tworzyła labirynt odnóg, rozgałęzień i starorzeczy. Malowniczy pejzaż kusił do wpatrywania się w niego.
   Codziennie gotowano obiady. Mogliśmy się myć, prać (…). W dniach spokojnych od nalotów, kapucyni z ewakuowanymi dziećmi, jeździli do olszyny na orzechy. Wieczorem odprawiano Mszę Św. w intencji ewakuowanych. Po nabożeństwie o. Cyryl Ferment, przełożony w klasztorze, oprowadzał nas po kościele. W sposób ciekawy opowiadał jego historię, zabytki i tradycje.
W bocznej nawie klasztornego kościoła stała trumna, której wnętrze oglądano przez szybę.
    - To zwłoki kasztelana Jana Antoniego Czarneckiego fundatora kościoła w Lubieszowie.- wskazał ręką.
    - Hetmana… - szepnęła pani Barbara.
    - Nie, proszę nie mylić kasztelana z hetmanem.
    - Jestem tu z o. Janem P. Mucharskim od 1936 r. Nie słyszeliśmy o tym, że hetman polny koronny Stefan Czarniecki tu spoczywa.
    - Nasz legendarny bohater, którego wspominamy w Narodowym Hymnie, spoczywa w rodzinnej wsi Czarnca koło Włoszczowy, w krypcie kościoła jego fundacji. – odpowiedział uprzejmie o. Cyryl.
    - W latach 1684-1834 w Lubieszowie istniało, jedno z najlepszych w Rzeczypospolitej, Kolegium Pijarów. Tu uczył się m. in. przyszły naczelnik Tadeusz Kościuszko i jego brat Józef. – dodał z dumą.
    - Chciałbyś być Kościuszką? – zwrócił się do Rysia. - wymienili spojrzenia z uśmiechem.
Wyszliśmy z kościoła, przy którym był też przytułek dla sierot i Przychodnia Dobrego Samarytanina.

   Klasztor otaczał ogród i sad z grubymi drzewami orzecha, a równiutkie alejki wiły się wśród klombów,  altanek i pergoli. Przebarwione kwiaty zapełniające rabaty, uwalniały romantyczne zapachy. Kapucyni siedząc na ławeczkach lub kamieniach poddawali się kontemplacji. Oni też, pielęgnowali cały teren.
   Już w drugim dniu siły Wehrmachtu na zbrodniczym sprzęcie Luftwaffe węszyły nad miastem. Bombowe Dorniery i Junkersy poprzedzały rozpoznawcze Hainkle i myśliwskie Meserschitty.
Ukrywaliśmy się pod murami klasztoru, parkanu i drzewami. Przed nami rozkładał się dywan z kwiatów, który upajał bajecznym wyglądem.
Na rabatach, już w jesiennych sukienkach, płatki kwiatów mieniły się barwami tęczy. Płonęły różem, fioletem, purpurą. Obok nich, dostojne mimozy rozpoczynały barwny korowód jesieni. A srebrne astry zachęcały do wpięcia ich we włosy. Za nimi czerwone, wysokie lilie kontrastowały w powodzi bieli gipsówki, jak naszej Rzeczpospolitej biało-czerwona flaga.
Nieco dalej, gęste kępy rozchodnika ubranego w subtelne baldachy, jak dywany barwne, oplatały pędami ogrodowe rabaty. Od południowej strony już jesiennym urokiem czarował skalniak, który przeciwległej kępie czerwonych berberysów odwzajemniał się uśmiechem. Tuż za nimi, wpatrzone w nas wielobarwne pompony dalii, wyglądały nieco śmiesznie. Ich płatki zdawały się otwierać buzie jakby nie wiedziały, co się wokół dzieje.
Tylko chryzantemy, z kropelkami rosy na listkach, białe i złociste - drżały, choć starały się koić nasz smutek, strach i żal.
    - Kwiaty są po to, aby je zrywać, a cienie, aby je gonić. – Nie rozczulajcie się! - powiedziała mama chowając się za drzewem orzecha.
    - Nie rozumiem. – wyraziła zdziwienie Elżbieta, która wciąż milczała.
    - Córuniu, a kto ludzkie kwiaty od łez uchroni?
Nad nami przeleciały cztery Stukasy. Ledwie opadły za drzewami, a ich akustyczne syreny zaczęły wyć.
    - To bombowce, przy wchodzeniu w nurkowanie włączają „trąby jerychońskie”.- wyjaśnił starszy pan.
    - Po co je włączają? - zapytał Rysiu.
    - Och, Rysiu…- pokręcił głową starszy pan. – Dla wywołania paniki, dla strachu, wariactwa.
    - Ta wojna to chaos. To grzmiący zamęt, który tysiące zwłok rozrywa na strzępy i wypluwa je na ziemię.
    - W kosmosie nie istnieje takie piekło. – dodał zaniepokojony Krygier, a głos mu drżał jak liść osiki.
    - Nie ma to jak spokojne życie w uporządkowanej materii, nieskończonej przestrzeni. – dodał po chwili.
Krygier poszedł pod kościół. Usiadł na kamieniu w kształcie fotelika. Siedział nieruchomo ponad godzinę.
      Rozmyślał…
      Powrót do domu? Tam jest wciąż fanatyczny wróg Polaków…
      Droga do Wilna jest beznadziejna. Po obu stronach stoją dwie potęgi, militarnych szakali.
      A jeśli teorię Mein Kampf Hitler zrealizuje? Tu, na Wschodzie, poszerzy przestrzeń życiową.
      Czekać? Na co? Aż barbarzyńca pozbawiony humanitaryzmu przerobi nas w kotlety…?
      Trzeba nam pamiętać, że Berlin położony jest na słowiańskich gruzach…, a on…
      To tak ma się spełniać odwieczna mentalność utopijnej rasy, szwabskich panów i „podludzi”?
Bał się pogarszających sytuacji. Zachowywał się jak skazaniec idący na egzekucję.
      - Zwyciężymy! – Szwabi KAPUT! - a głos jego zabrzmiał jak głos mitycznej Kasandry.
Nagle otrząsnął się, wstał spojrzał w błękitne niebo, wykonał znak krzyża na piersi. Wszedł na próg kościoła. Rozmyślał od początku?
Staliśmy jeszcze chwilę przy kwiatach, które przestały nas cieszyć. Dorośli płakali. Zdawało się, że wszystkie kwiaty płaczą z nami nad historyczną niedolą Polaków, mieszkańców: Śląska, Pomorza, Wielkopolski, Warmii, Mazur…
 
    Codziennie pod bramę klasztorną Poleszucy przynosili na sprzedaż: masło, jaja, kury, ryby, sery i inne produkty. Cena była dość przystępna. Poleszucy to ludność uboga. Ubrani biednie. Jeździli na jednej szkapinie. Rzadko, kto miał dwa konie. Przyjezdnych Polaków nazywali „panoczkami”.
    Od wybuchu wojny, w Lubieszowie limitowano sprzedaż artykułów spożywczych. Na osobę przypadało np. 25 dag cukru, za którym ciągnęły się kręte, jak meandry rzek, kolejki. Żeby zdobyć wystarczającą ilość produktu dla całej rodziny, przebierano się w inne ubrania, aby stanąć ponownie w kolejkę.
Lidka i Danusia z Rysiem stali w kolejce, kiedy ryk syren obwieszczał nalot. Znów popłoch, łzy, ucieczka.
Przebiegający policjant zaproponował ukryć się w plantacji słoneczników.
    - Tam są! – powiedziała wskazując paluszkiem, spłoszona Danusia.
Eskadra dwunastu Junkersów leciała na miasto. Słychać było wybuchy bomb i terkotanie pokładowych  karabinów maszynowych.
Wracając do klasztoru widzieliśmy doły po małych bombach i zabite dwa konie. W parku, obok klasztoru, leżał przeraźliwie jęczący mężczyzna. Krew ciekła z różnych miejsc. Po chwili, rannego zabrała karetka.
Przed klasztorem spotkaliśmy mamę. Zaniepokojona, brakiem dzieci, wyszła na ich poszukiwanie.
    - Danusia! Lidzia! Rysiu! - Wykrzykiwała nasze imiona z radości, a łzy obmywały wychudłe policzki. 
    - Sześcioletnia Danusia wrzeszczała do mamy i biegła do niej jak sarenka.
    - Danusia! Danusia! - wycisz się, proszę, już po strachu. – uspokajał biegnący za nią braciszek.
Jedenastolatek starał się dobrze wywiązać z roli szefa rodziny, podczas gdy siostrzyczka ocierała oczy niezbyt dopraną chusteczką.
Tylko on, nasz jedenastoletni rycerz, podpora i doradca rodziny nie płakał. Był mianowany przez ojca na naszego opiekuna. A to, zobowiązywało. Dla bezpieczeństwa rozglądał się w różne strony. Był dumny z tego, co robi.
Dla niego zerwałam gałązkę gipsówki, ale on nie lubił kwiatów tego rodzaju.

   Dniem i nocą, na plac klasztorny, przybywało coraz więcej samochodów osobowych z różnych stron Polski. Z trudnością przedzierali się po piaszczystych drogach Polesia. Po drodze pozbywali się mniej potrzebnych przedmiotów. Ogromną ilość, bardziej wartościowych, wystawiali z pojazdów na plac klasztorny. Zwracali się do kapucynów z prośbą: „Przechowajcie, jak Bóg pozwoli przeżyć wojnę, poprosimy o zwrot”.
Tymczasem, mając na uwadze naloty, maskowali swoje piękne samochody pod drzewami przez nakrywanie ich gałęziami drzew sosnowych i bukszpanu.
    - Co to za ludzie? Są inni niż my! – z zaniepokojeniem Rysiu zapytał mamę, po powrocie ze sklepu.
Chciał mieć pewność, że ci, którzy są w ich otoczeniu nie sprawią rodzinie kłopotów.
    - Mama uśmiechała się wyjaśniając – to Polacy, tacy jak my. Jak my Rysiu.
    - Nie bój się. – To Polska inteligencja: nauczyciele, prawnicy, księża. Są też bardzo bogaci kupcy, obszarnicy, właściciele fabryk i inni, którzy uciekają przed chorą, niemiecką rasą.
    Lidzia spostrzegła, że kobieta ubrana w bardzo cenne szaty, Z wystającymi perłami za cienkim szaliczkiem, co chwila spogląda na nią, uśmiecha się i rozmawia z mężczyznami.
   - Nie, ona nie może być moją następną ciocią. Chyba… nie?
   - Uwalniała przyjazny uśmiech dziesięciolatki i wpatrywała się w twarze osób przyjezdnych.
   - Jak masz na imię, panieneczko? - zapytała anielskim głosem, obserwująca ją kobieta.
   - Lidzia! - Odpowiedziałam bez namysłu, ponieważ Rysiu pouczał mnie żebym szybko reagowała.
   - Jesteś tak miła, że nie mogę oprzeć się pokusie darowania ci upominku, Lideczko.
   - Chcesz te dwie walizeczki? Wskazała na brązową, potem na szafirową. - Są zamykane na kluczyki.
   - Tak! - wrzasnęłam bez opanowania, co wywnioskowałam z uśmiechu tej pani.
Podała przepiękne walizeczki, ucałowała mnie w czoło i policzki.
   - Dziękuję Pani! – a wychylając się z za walizeczek, wręczyłam gałązkę gipsówki zerwanej dla Rysia.
   - Tobie Lideczko, życzę szczęśliwego powrotu do domu. – powiedziała całując we włosy.
Lidzia cieszyła się podarunkiem, podskakiwała. Czuła zdecydowane kuszenie. Otwórz! Otwórz je teraz…!
Otworzyła wpierw szafirową - była najładniejsza.
- Mamo! Mamo! – wołała olśniona drobiazgami, zdawało się, że echo powtarzało jej słowa.
W blasku poleskiego słońca w szafirowej walizeczce lśniły: korale, broszki, bransoletki i książeczka do nabożeństwa. Brązowa zawierała: kapelusiki, apaszki, haftowane chusteczki i mnóstwo cennych drobiazgów.
   Drugiego dnia pobytu, jedni uciekinierzy, którym odebrano suwerenność, odjechali w kierunku Litwy i Łotwy, inni w kierunku Węgier i Rumunii.
   Po ich odjeździe, pozostawione przedmioty, kapucyni zgromadzili w piwnicach.
Tylko Lidzia, swoje skarby, przytulała wciąż do serca. Nie przypuszczała, że kiedyś, może w najważniejszym momencie życia (?), mogą one odegrać szczególną rolę.

 Do najmłodszych
    Polesie to kraina geograficzna i historyczna. Aktualnie leży na terenach Białorusi, Ukrainy i Polski, w dorzeczach Prypeci, Dniepru i Bugu.
    Do I rozbioru Rzeczypospolitej, Białoruś nie stanowiła odrębnego, terytorium państwowego. Wchodziła w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Można jednak przyjąć umownie, że klasztor kapucynów w Lubieszowie, wzniesiony w 1756 r., znajdował się na terytorium Białorusi.
W tym okresie Lubieszów leżał na skraju Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Zakon OO. Kapucynów, na terenach polskich od 1761 r., występował w charakterze misyjnym ze względu na zamieszkałych tam Ukraińców i Białorusinów.
Klasztor w Lubieszowie należał początkowo do Prowincji Polskiej, a od 1796 r. do Prowincji Ruskiej. Ostatecznie w 1832 r. został skasowany przez władze carskie. Po zwróceniu jego w 1926 r., rozpoczęto długotrwały remont. Działalność rozpoczął w roku 1933.
   Celem podróży ewakuowanych Polaków w 1939 r., wyznaczonym prze Rząd Polski, było schronienie w klasztorze w Lubieszowie.
Gmina Lubieszów do 1939 r. leżała w woj. poleskim. Po wojnie obszar tej gminy wszedł w struktury ZSRR.
   Klasztor był świadkiem bratobójczej wojny w latach 1941-1945. Tu przelewali krew nasi współmieszkańcy. Ziemia ta, zarejestrowała okrutne zbrodnie przeciw narodowi polskiemu w 1943 r.
W murach klasztoru w Lubieszowie istniało: forteca niemiecka podczas II w. św., magazyn zbożowy, zakład energetyczny, sąd, prokuratura i milicja. W kościele mieściła się sala sportowa.
Władze radzieckie w 1960 r. budynek klasztorny rozebrały. Współcześnie Lubieszów, mający ok. 6 tys. mieszkańców, leży na terytorium Ukrainy w obwodzie wołyńskim przy granicy z Białorusią,.

 
                                                                                  Redakcja: Stanisław Orłowski
 

Komentarze (0)

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.