Lata 1939 – 1946 w/g opowiadań Lidii Brzeskiej.
P r o l o g
Rodzina polskiego policjanta, jest jedną z tych, którym los odebrał szczęście przez przymusową wyprawę w nieznane. O ich niedoli, jeszcze dziś, szemrze bujna roślinność kołysana wiatrami na równinach kazachskich stepów. Dzikie przestrzenie zmieniły swoją kulturę przez ożywienie jej polskimi sercami, zbroczenie patriotyczną krwią, nawodnienie łzami i potem.
Bohaterką i głównym źródłem opowiadań jest Lidia Brzeska, która z autopsji zna widoki pozbawione drzew na krańcach Kazachstanu w Pawłodarze. Po latach rozczarowania, potem udawanego zapomnienia, dziś, w 81-latce dojrzała chęć podzielenia się przeżyciami swojej rodziny.
Do Kazachstanu wywożono Polaków już w 1936 r. z polskiego, autonomicznego rejonu zachodniej Ukrainy, będącego po I w. św. poza granicami kraju.
Ojciec rodziny, funkcjonariusz Policji Powiatowej, Antoni Brzeski – ur.1899 r., zdradzony przez swojego kolegę policjanta, a sowieckiego konfidenta, został aresztowany w Szczuczynie 20.10.1939 r. przez NKWD. Po jego uwięzieniu w Łomży obowiązki opieki nad rodziną, w/g ostatniej rozmowy ojca, przejął jedenastoletni syn z matką.
Wkrótce, 13.04.1940 r., czworo dzieci: Ryszard -1928, Lidia -1929, Elżbieta -1931, Danuta -1933 i matka Apolonia -1908, zostali zesłani do Kazachstanu. Rodzina zesłańcza, w warunkach golgoty wschodu, walczyła o utrzymanie się przy życiu. Budowali lepianki w ziemi, które wyglądały jak kazamaty dla przestępców. W upalne lata, a mroźne zimy resztkami sił zdobywali opał i żywność. Pracowali w kołchozach, których warunki z braku opieki medycznej, sukcesywnie uśmiercały poczynając od najsłabszych. Wielu z nich w poczuciu zaburzenia stanu rzeczywistości i zaufania do ludzi, pozostało tam na zawsze.
Zesłańcy oderwani od korzeni, stali się żebrakami zatraconej, milczącej nadziei, nieludzkiego wypaczenia, bez przyszłości, bez ojczyzny, ale z ogromem rozpaczy.
Polacy urodzeni na bezdusznych stepach, do dziś marzą o ucałowaniu polskiej ziemi, umiłowanej dzięki opowieściom. Jednak pozostają tam zapomnianymi tułaczami, którym ojczyznę dla pokrzepienia serc przynosi zachodni wiatr z kierunku Polski.
Bohaterka opowieści przyznaje, że wiele łez nieokiełznanych, myśli niespełnionych i słów niewypowiedzianych, czas zakrył cieniem historii. Jej cierpienia, których nie można było pozostawić na wertepach Kazachstanu przeniosły się na późniejsze życie - po powrocie. Nie można ich również pozostawić bez śladu.
Sierpień 1939 r. - ucieczka przed napaścią Niemiec.
Drugą wojnę światową czuć było w powietrzu. Media i opowiadania ludzi, potęgowały grozę. Pierwsza mobilizacja w Polsce odbyła się wiosną 1939 roku. W dziecięcych umysłach rodziły się pytania bez odpowiedzi. Co to jest wojna? Jakie są jej przyczyny? Dlaczego Hitler chce i musi nas mordować? Co z nami się stanie? Gdzie się skryć, komu ufać? Kto da jeść, gdzie mamy spać? Kto wygra, a kto przegra? Kiedy zakończy się zapowiadane piekło?
Ojciec postanowił ewakuować rodzinę w bezpieczne miejsce. Ostatnie dni sierpnia 1939 r. stanowiły gorączkę przygotowań do wyjazdu. Pakowaliśmy tylko to, co najprzydatniejsze. ojciec, jako komendant Policji w Przechodach, w ostatnich dniach pełnił non stop dyżur na posterunku. Tam spał i się odżywiał.
W słoneczny poranek, niosłam dla niego śniadanie. Na niebie spostrzegłam ognistą kulę o średnicy wschodzącego księżyca. Po chwili kula rozpadła się na podwórku otoczonym bzami. To już wojna, a może zwiastun wojny, pomyślałam. Kiedy spocona dotarłam do posterunku ojciec przytulił mnie i ucałował. Wytłumaczył, że to, co widziałam jest częścią meteoroidu, która nie spaliła się po wejściu w ziemską atmosferę, dlatego rozbiła się o powierzchnię Ziemi.
Po południu, 29.08.1939 r. pod dom zajechała furmanka ks. proboszcza Józefa Janucika. Załadunek trwał bardzo opornie. Zaprzyjaźniony ksiądz, błogosławił nas na drogę i szczęśliwy powrót. Po czułym pożegnaniu, byliśmy w drodze. Za nami jechała druga furmanka z żoną starszego posterunkowego p. Popławskiego i dziewięcioletnią córką Wandą. Noc była ciepła. Po dojechaniu do Moniek nocowaliśmy pod gołym niebem. W dzień, wspólnie z p. Popławską, wynajęliśmy pokój na kolonii między Mońkami a wsią Moniuszeczki i tam oczekiwaliśmy na podstawienie pociągu do ewakuacji na Polesie.
Dniem i nocą nad Mońkami, jak wycie wilków, rozlegał się warkot niemieckich bombowców, wymieszany z hukami bomb, które lecąc ze świstem padały, tworząc smutne fajerwerki. Pobliski lasek
zapełniał się jazgotem karabinów pokładowych, którego echo, klekotało w leśnej głuszy, jak bociany na jesiennej łące. Dla nas, tylko krzaki były schronieniem.
Następnego dnia w chłopskim sadzie zbieraliśmy owoce, na które tego roku był wielki urodzaj.
-Rwijcie ile chcecie. – zachęcał nas gospodarz.
-No, śmiało, nie chcę żadnej zapłaty. – ponaglał życzliwie.
-Bierzcie na podróż. – dodał oddalając się do mieszkania.
Ledwie zebraliśmy po kilka sztuk, nad nami pojawiły się sztukasy. Bombowce nurkujące przeleciały nad sadem, a my uciekając w popłochu pogubiliśmy zbiory.
Po chwili, mama spostrzegła, że od strony Moniek, kręcąc szybko pedałami roweru, zbliżał się ojciec. Przyjechał zmienić bieliznę i pożegnać się, ponieważ odchodził na wojnę. Nasze drugie pożegnanie, nosiło znamiona niepokoju, jeszcze większego niż przed kilkoma dniami. To rozstanie pięcioosobowej rodziny z ojcem było wypełnione płaczem i wielką niewiadomą. Czy jeszcze z nim się spotkamy? Kiedy znów nas przytuli i ucałuje?
Następnego dnia jechaliśmy pociągiem z Moniek do Białegostoku. Niemieckie samoloty zaciekle ostrzeliwały okolice Knyszyna, dworca kolejowego w Starosielcach i w Białymstoku. Przez nasze wagony kule przechodziły jak przez sito, nikogo jednak nie raniąc. Ludzie kryli się pod dolnymi pryczami i głośno modlili się o przetrwanie. Dzieci piszczały, a pociąg gnał po szynach pełną mocą. Między Gregorowcami, a Czeremchą nagle zwolnił. Zazgrzytały hamulce. Na dwa dni ugrzązł w piachu z powodu zerwanych szyn. Tymczasem messerschmitty w rekonesansowym locie, jak sępy, krążyły nad nami i bawiły się padliną.
Opuściliśmy w pośpiechu wagony i przenieśliśmy się do odległego o 1 km majątku. Podczas oczekiwania na obiecany posiłek w dworku, nadleciała formacja 32 bombowców Dornier 217.
Uciekliśmy do olszynki. Kule, ze świstem ścigały nas po piętach, ścinały gałęzie, łuski furkocząc opadały obok nas, a my skacząc po kolczastych drutach, to zatopieni w bagnach, oczekiwaliśmy na koniec nalotu. Odleciały. Jednak dla dwóch z nich akrobacji było za mało. Zawrócili ze wzrostem adrenaliny dla zapachu krwi. Nad nami znów krążyły czarne krzyże zbrodniczej machiny Luftwaffe. Zaczął się popłoch. Jedni biegli do olszynki, inni do lasku w pobliżu pociągu. Przewracali się, płakali, a ich nietypową sielankę przecinał świst kul, łoskot opadających konarów. Samoloty wisiały nisko. Rysiu wyjrzał z za drzewa, za którym miał schronienie.
- Mamo! On naciska pedał!
- Uciekajcie! – krzyknął. Ale sam wpadł w nasze ramiona.
Rzekomo widział jak wróg w pilotce i okularach stawiał nogę na pedał zrzutu bomb. Potem był huk, po którym pozostał 12 metrowy lej. Samoloty zawyły na pełnych obrotach, uniosły się i odleciały. To było to, czego nie wiem jak nazwać; przedsionek piekła czy jego epicentrum. Jednak mieliśmy szczęście. Nikt nie odniósł obrażeń.
Tylko starszy pan krzyczał:
- To byli szwabscy teoretycy, zwykli nieudacznicy.
- Jak to? - zapytała Mama.
- Gdyby tam siedział Polak! Och, gdyby to (…) miał Polak! – krzyczał, a echo odpowiadało w olszynce.
Zadowolony, że żyje i rozwścieczony, że brak nam takich samolotów - usiadł pod koślawą brzozą.
Po interwencji u zawiadowcy stacji tor został naprawiony. Nad wieczorem, drugiego dnia postoju, ruszyliśmy dalej. Wcześniej mieliśmy dotrzeć do Słonimia. A dalej: Baranowicze, Wołkowysk, Janów Poleski, Pińsk i końcowa stacja Lubieszów w pobliżu sowieckiej granicy.
Pociąg nie zdążył jeszcze dojechać do Słonimia, kiedy przeraźliwy ryk syreny oznajmiał zbliżający się nalot bombowców.
-I tu są samoloty? – Elka zapytała mamę.
- One są wszędzie! – a w nich niemieccy bandyci, odpowiedziała mama.
Jej głos drżał jak szarpnięta, nienastrojona struna gitary.
Powstała panika powodowała, że podróżni wyskakując z pociągu padali na głowy swoje lub obce. Tłocząc się przygniatali współtowarzyszy podróży, łamali kości, krzyczeli, nawoływali się i płakali.
-Gdzie Danusia?! – usłyszałam konwulsyjny wrzask mamy, a łzy zalewały jej oczy.
-Danusia!!! Danusia!!! – nieustannie, rozlegało się rozpaczliwe wołanie matki.
-Tu jestem. – wyszeptało wciśnięte w kąt maleństwo. Wpadając w ręce mamy trzęsła się jak galaretka.
Ustaliśmy, że 11-letni Rysiu i ja 10-letnia Lideczka pilnują się wzajemnie, a mama opiekuje się 8-letnią Elą i 6 letnią Danusią.
Na przedpolach Słonimia, pociąg zatrzymał się w śród obustronnie otaczających bagien.
-Musimy je pokonać, aby uciec do lasu. To proste. – zachęcała mamusia.
Trzymając się z Rysiem za ręce brnęliśmy po pas w grzęzawisku.
-Y!- syknęłam z niedowierzaniem, a jakieś dziwne uczucie przeszyło moje ciało.
-Rysiu! - Szepnęłam z cicha.
-Mam cię nieść? – zapytał i wyciągnął do mnie ręce.
-Nie! Patrz te obok, to córki Marszałka Józefa Piłsudskiego! Pani Wanda i Jagoda.
Znałam je doskonale z okładek, prenumerowanego przez nas Płomyczka. Wanda o włosach blond, a Jagoda to ta szatynka. Siostry Piłsudskie skryły się w ich pociągu przed nalotem albo w nim jechały. Teraz, razem z nami brną w uciążliwym grzęzawisku, w którym kołyszemy się jak na morskich falach.
-Trzymaj się! – 21 letnia Wanda, chwyciła mnie za ręce.(później: lekarz psychiatra)
-Nie bój się! - Pomożemy wam. My też uciekamy - do Wilna!
-Jagoda pomóż! – za chwilę 19 latka, siostra Wandy, ciągnęła Elżbietę za ręce.(później: architekt, pilot)
-Opatrzność ustawiła nas pod dobrymi auspicjami. – powiedziała mama dziękując za pomoc.
Brzeg, choć stabilny, był obrośnięty ostrymi trawami, a ja stałam na nich bez pantofelków. Zostały w bagnie. Dalej, biegłam boso po rżysku, zostawiając za sobą krwawe ślady.
Silniki trzech objuczonych bombowców rzężały nad naszymi głowami. Ich załoga dławiąc się śmiechem, rechotała. To oni, to „nadludzkie” germańskie plemię, rozpędzone za obiecanym przez furiata zdobyciem przestrzeni życiowej, zmusili Polaków do takich przygód.
Po powrocie do wagonów, córki Marszałka ulotniły się jak kamfora. Nie widzieliśmy ich w Lubieszowie ani nigdy później.
Jechaliśmy w kierunku kraju, w którym widzieliśmy ewentualną pomoc militarną.
Początki tułaczki polskiego narodu, były konsekwencją włożenia głowy głęboko w piasek, naszych wystraszonych sojuszników. Wypowiedziana przez nich, z trzydniowym opóźnieniem, wojna Niemcom, przyczyniła się do otwarcia wrogowi drogi na nasz kraj. Polska wiążąc się układem z Wielką Brytanią, uczyniła z siebie ofiarę złożoną dla ratowania cywilizacji przed barbarzyńcami dwudziestego wieku.
Tekst.: Stanisław Orłowski
środa, 11 grudnia 2024
niedziela, 8 grudnia 2024
Panie Orłowski czyta się artykuł z przyjemnością a ciekawość jest bez granic. To nie jest materiał przepisywany z obcych książek. Tego nigdzie nie widziałam. Czy wydał Pan swoje prace drukiem, w książce, a jeśli tak, to pod jakim tytułem?