Antoni Czajkowski
„Mój punkt widzenia!”
Świat jest dynamiczny. Zmienia się codziennie na naszych oczach. Zapędzeni w gonitwie utrzymania się na powierzchni życia nie zwracamy na to uwagi. Czasami, gdy zwalniamy, przypominamy sobie o czymś co jeszcze zdaje się, że było wczoraj a dzisiaj znikło. Zmienia się także nasza mentalność. Jako społeczność byliśmy bardziej optymistyczni, życzliwi do siebie i świata, gotowi na wzajemną pomoc. Dzisiaj pretensjonalni lub wręcz roszczeniowi, zawsze na coś narzekamy, mierzymy innych swoją własną podejrzliwością a niektórzy, najbardziej nietolerancyjni są gotowi dyskutować w bokserskich rękawicach. Z tak emocjonalnego narodu solistów nie można stworzyć „chóru” i może dlatego obcy grają na nas Polakach jak na organach. Wracam do Grajewa.
W powojennych latach 50- tych dla ówczesnych mieszkańców dzisiejszy poziom ubóstwa byłby Ameryką. Ludzie cieszyli się, że skończyła się okupacja, i że jest względny spokój. Wtedy nawet zimy były inne. Kiedy spadł pierwszy śnieg miasto zmieniało się w bajkowy gród. Ulice były pełne niespieszących się przechodniów mile podekscytowanych bielą dachów, widokiem drzew i płotów posypanych białym puchem. Na jezdni sanie z dzwonkami przymocowanymi do uprzęży parskających koni były najczęściej spotykanymi pojazdami i to w centrum miasta. Ubrani w długie kożuchy gospodarze z okolicznych wiosek, w baranich czapkach, z papierosem w ustach, w towarzystwie swoich okutanych w grube, kraciaste chusty kobiet jechali najczęściej we wtorki i piątki na duży plac targowy na dzisiejszym Osiedlu Tysiąclecia. Frajdą było uczepić się tylnej kłonicy albo wystającego snopka słomy i podjechać parędziesiąt metrów po zaśnieżonej jezdni. To czasami kosztowało. Wiozący jajka, osełki masła zawinięte w liście kapusty, śmietanę, mleko czy zboże dla hodowanych w chlewikach świń, gospodarz nieraz poczęstował biczem. Gdy interweniował dbający o bezpieczeństwo na drodze milicjant, trzeba było szybko uciekać bo jak złapał to trzymał mocno za ucho i prowadził do rodziców. Głupia sprawa i pasek szedł w ruch.
Zimą najwięcej chłopaków kręciło się na Placu Niepodległości (dawniej Plac 1 Maja) przed kościołem. Po szkole, najlepiej wczesnym wieczorem, po naprędce odrobionych lekcjach, wszyscy z sąsiednich ulic zjeżdżali na czym popadło z dzisiaj już nieistniejącego schronu przeciwlotniczego. To było nasze miejsce pierwszych, zimowych spotkań i harców. Wśród gwaru, śmiechów i nawoływań rej wodzili tam mieszkający naprzeciwko starsi od nas bracia Siłakowscy. Zjawiali się też chłopcy z ul. Dolnej, z Berka i Joselewicza (dziś Traugutta) no i my z Kilińskiego. Na czym się wtedy zjeżdżało? Najczęściej na podeszwach skórzanych butów, w pozycji wyprostowanej. Bardzo dużo pracy miał wówczas szewc Pan Owsianko ale... za podzelowanie płacili przecież rodzice. Jak ktoś miał chociaż jedną łyżwę to był panisko. Gdy zachowały się ściskające podeszwę i obcas buta łapki to wystarczyło je przykręcić specjalnym kluczem i jazda była wyśmienita ale najczęściej brakujące łapki zastępował pasek lub mocny sznurek. Utrzymać balans ciała na jednej łyżwie było o wiele trudniej ale to był już jakiś sport.
Gdy spadło więcej śniegu całe towarzystwo przenosiło się w miejsce nadające się do ślizgania dłuższego i trudniejszego. Była nim, także już dawno rozebrana, rampa kolejowa w miejscu gdzie obecnie są przystanki dworca autobusowego. Z dwóch jej podjazdów można było zjeżdżać o wiele dalej. Tu najlepsze były sanki ale od czego pomysłowość. Gdy nie było pieniędzy na te prawdziwe ze sklepu GS to na składnicy złomu za dworcem kolejowym albo w niejednym domu, w chlewku, wśród starych rupieci szukało się sprzętu zastępczego. Stare, wybrakowane, bez łapek łyżwy to był prawdziwy skarb, trochę jak dzisiejszy Play Station. Moim kolegom mającym zacięcie do majsterkowana (czasami z pomocą ojca) i szczęście do ich znalezienia, otwierały wyobraźnię. Dwie mocne, krótkie deseczki ułożone poprzecznie były podwoziem dla umocowanej pod nimi, pozbawionej łapek pary łyżew. Teraz wystarczyło na obie poprzeczki przybić kilka nieco dłuższych desek na szerokość ciała i sanki były gotowe. Jazda na takim sprzęcie na tzw. śledzia, na brzuchu to dopiero zabawa. Były o wiele szybsze od tych prawdziwych.
W kolejne zimy sprzętu domowej roboty było coraz mniej. Przybywało różnej wielkości sanek, na których zjeżdżali rodzice z dziećmi zaś nowe łyżwy na plastynki wypierały modele na łapki. Jaka to była różnica? Duża. Cztery łapki na każdym bucie z przodu i z tyłu obejmujące cienką podeszwę najczęściej ją deformowały i prędzej czy później odrywały obcas. Wydrążony przez szewca w obcasie otwór otoczony wzmacniającym wokół metalowym rombem zwanym plastynką to był wynalazek znacznie przedłużający żywotność buta. Z tyłu łyżwy zamiast łapek była miseczka z trzpieniem – zaczepem. Wystarczyło to odpowiednio włożyć, dokręcić łapki z przodu i dla lepszego komfortu zapiąć zamówione u rymarza skórzane paski i wio. Buty z na stałe przymocowanymi łyżwami to była najwyższa półka. Były oczywiście nam dobrze znane ale, nie ma co ukrywać, osiągalne dla nielicznych i to przeważnie dziewczynek. Zimą 1960 roku w starym parku miejskim przy ulicy Strażackiej, w jego prawej niecce otwarto w Grajewie pierwsze, prawdziwe lodowisko! Uwaga: z wypożyczalnią butów z łyżwami w stojącym na skraju domku stróża. Przychodziło tu pół Grajewa, nawet dorośli. Uwagę zwracał znany grajewski fotograf Paluszek. Niskiego wzrostu, grubszy, starszy pan jeździł bardzo dobrze kręcąc kółka i kółeczka nawet tyłem do kierunku jazdy. Dla nas to była jazda figurowa. Wtedy już jako starsi chłopcy chcieliśmy grać w hokeja. Co to był za hokej? Taki na jaki było każdego stać, bez strojów sportowych i kasków, w grubych portkach i wełnianych, ręcznie robionych swetrach. Tylko nieliczni mieli prawdziwe kije a większość zbijane gwoździami albo poskręcane drutem kawałki przyciętych listew. Od takiego sprzętu domowej roboty nierzadko okazywały się trwalsze podstrugane na podobny kształt gałęzie drzew. Prawdziwy był za to, bo najtańszy krążek hokejowy. Najważniejsze, że fantazja i odwaga nas nie opuszczała. Atrakcją była duża przerwa w szkole. W SP nr 1 stado starszych i młodszych dzieci wysypywało się wówczas w kierunku torów kolejowych. Wtedy nie było wzdłuż ulicy płotu oddzielającego spadek na torowisko. Zjeżdżało się w dół na czym popadło: na wyrzuconych z okolicznych domów poświątecznych choinkach, na tornistrach, znalezionych kartonach albo i na pupach prosto pod tory. Prawdziwym wyczynem był zjazd po wyślizganym, stromym zboczu na wyprostowanych nogach. Jeśli ktoś myśli, że to takie proste, to niech spojrzy na zbocze w okolicach kładki od strony szkoły jak wygląda jeszcze dzisiaj. Ryzykowało się bolesnym upadkiem, potłuczeniem albo i złamaniem kończyny. Zjazd prawie jak na snowboardzie.
Lekcje WF mieliśmy zawsze dwugodzinne. Już na przerwie nasz nauczyciel Pan Tobiasz wydawał ze szkolnego magazynku sanki i narty, po czym cała klasą podążaliśmy na ul. Przemysłową. Naszym celem była po prawej stronie, przed zakrętem w ul. Elewatorską tzw. Kołoska Góra. Starsi Grajewianie może sobie przypomną, że na jej szczycie stała drewniana wieża triangulacyjna znana jako patryja. Tam zjeżdżało się najlepiej i najdłużej. Nie było dzisiejszej zabudowy a samochód przejeżdżał raz na pół godziny. Zjeżdżało się aż do torów kolejowych. Jeszcze przed dwudziestu kilku laty byłem na Kołoskiej Górze, na sankach z córeczką Marysią. Zjechaliśmy tylko do pierwszych zabudowań, mimo to dziecka było lekko wystraszone. Dzisiaj zjazd w poprzek ruchliwej ul. Przemysłowej byłby nie do pomyślenia.
Kto tak wtedy spędzał zimowy czas? Kto pamięta rampę, schron czy Kołoską Gorę i to piękne, śnieżnobiałe jak „White Christmas” Grajewo? Nadal potrzebujemy na co dzień tej dziecięcej radości.
Antoni Czajkowski
czytaj więcej
wykorzystując zawarte na stronie treści, zdjęcia lub filmy proszę powoływać się na źródło informacji – www.e-Grajewo.pl