czwartek, 21 listopada 2024

Kultura i rozrywka

  • 4 komentarzy
  • 11647 wyświetleń

Wakacje z muzyką cz. 2

Drodzy młodzi czytelnicy. W naszej podróży w czas miniony osiągnęliśmy cel. Jesteśmy w wakacyjnym Grajewie, w bogatych w piękną muzykę latach 60 – tych. Może zechcecie poznać młodzież z tamtych lat? Wielu z nich to wasi ojcowie i dziadkowie. Niektórzy realizuje swoje pasje i marzenia już w innej, nadziemskiej rzeczywistości. Teraz uruchomcie wyobraźnię i przenieście się razem z nimi w tamte okres. Tak to było. Oto część druga.

 

      Wakacje roku 1964 były chyba najbardziej muzyczne w moim życiu, bo obfitujące w mnóstwo szczególnych przeżyć. W lipcu tego roku PRL obchodziła XX – lecie swego istnienia. Propagandzie nadano muzyczny, rozrywkowy charakter. W małych miejscowościach organizowano koncerty pod chmurką popularnych artystów estradowych, na które był wstęp wolny. Taka grupa zjawiła się również w Grajewie. Na placu przy ul. Ełckiej, naprzeciw ZS nr 3, tam gdzie dzisiaj stoi centrala telefoniczna, z dwóch przyczep traktorowych zmontowano scenę. Program prowadził sam Mieczysław Pawlikowski, konferansjer radiowego „Podwieczorka przy mikrofonie”, aktor i odtwórca Zagłoby z pierwszego filmu Jerzego Hoffmana sienkiewiczowskiej „Trylogii”. Śmiesznie monologowała Janina Jaroszyńska, była jakaś piosenkarka – debiutantka, śpiewał bard Warszawy Maciej Koleśnik,  a gwiazdą koncertu był duet Danuta Rinn i Bogdan Czyżewski. Oboje zaśpiewali nie tylko słynny przebój „Na deptaku w Ciechocinku” ale i specjalnie napisany dla nich hit XX-lecia Polski Ludowej „I ona ma dwadzieścia lat, dwadzieścia lat jak my…”. Kilka lat temu widziałem się z Czyżewskim w Warszawie. Nie pamiętał tego koncertu. Nic dziwnego. Miał ich mnóstwo w całym kraju. W programie był także wywiad prowadzącego imprezę z ówczesnym, nowo mianowanym kierownikiem Wydziału Kultury Urzędu Powiatowego Augustynem Sulewskim na temat rozwoju miejscowej kultury. Niewiele mnie wtedy interesowały Kluby Rolnika i orkiestry dęte, nawet plany wobec Społecznego Ogniska Muzycznego. Tak jak młodych dzisiaj, nas interesowała najbardziej muzyka rozrywkowa. I była w owej profesjonalnej składance spora niespodzianka. Na zaimprowizowanej scenie pojawił się pewien znany mi szczupły chłopak. Towarzyszył mu akordeonista Ryszard Ciborowski. Szybko uzgodnili z zespołem tonację i Grajewianie usłyszeli m.in. słynny włoski przebój „Wróć do Sorrento” w wykonaniu… Jurka Buzona. Jak on ładnie to śpiewał. W tamte wakacje 1964 roku wyrósł w moich oczach na utalentowanego piosenkarza. Jurek przypomniał mi, że w akompaniującym zespole grał wtedy sam Władysław Jagiełło, legendarny polski perkusista jazzowy, zmarły kilka lat temu.

      Tamtego lata bywałem po raz pierwszy na… dancingach w restauracji „Mimoza”. Młodzi czytelnicy moich felietonów nie wiedzą o co chodzi. Dzisiaj pójście w zbyt młodym wieku na dyskotekę jest zabronione (i słusznie) ale chyba tylko przez rodziców. Wtedy, jeśli było się uczniem, wyprawa do takiej „jaskini rozpusty” było ryzykownym, ciężkim przekroczeniem regulaminu szkolnego. Wobec dużego powodzenia potańcówek w Świetlicy „Społem” Pani Władzia Mazurkiewicz w porozumieniu z miejscowym Zarządem Powiatowym ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej), którego przewodniczącym był wtedy chyba Bogusław Krasowski, cotygodniową zabawę wymyśliła w „Mimozie” organizując ją jako młodzieżowe, bezalkoholowe, ZMS-owskie podwieczorki taneczne. Oczywiście, aby mogli tam bywać uczniowie naszego LO, musiał na to wyrazić oficjalnie zgodę nasz dyrektor Antoni Petrajtys. Ku naszemu zaskoczeniu mogliśmy tam bywać w każdy czwartek, o ile pamiętam, od 17.00 do 19.30. To był dla mnie muzyczny raj. Wejście do restauracji było w ścianie lewej strony gmachu Domu Kultury, obok schodów prowadzących w dół wprost na budynek byłej Łaźni Miejskiej. Na lewo od wejścia była niewielka szatnia i za nią parkiet zakończony podium dla orkiestry. Tam w całym swoim składzie grały „Ananasy”. Śpiewały z nimi Krystyna Główczyńska, Jadwiga Golubiewska (Wewersajtys), Joasia Karpowicz, Wala Rudnicka z Prostek i Piotrek Karwowski. Oczywiście, w czasie takiej imprezy był czas na humor estradowy. Za przerywnik muzyczny „robił” pewien grajewski parodysta Jerzego Ofierskiego. Starszy od nas, niewielkiego wzrostu blondynek w ciemnych okularach, z falującą fryzurą stawał przed mikrofonem i zaczynał od słynnego „Cię, choroba…” z „Podwieczorka przy mikrofonie”. Sala wtedy cichła. Słuchano jego monologów z zainteresowaniem mimo nienajlepszej dykcji. Widywałem go kilka lat później na ulicy. Gdzieś usłyszałem jak komuś przedstawiał się jako grajewski Kierdziołek. Nie pamiętam jego nazwiska. Może ktoś ze starszych czytelników pamięta jak się nazywał ?

        Wśród tych stałych wykonawców letniej, młodzieżowej sceny „Mimozy” rej wodzili rodzimi „przybysze”. Jurek Buzon, który natchniony Paul Anką i „The Platters” przepięknie śpiewał „Only you” i prawie jak Elvis Presley „Love me tender”. Jeszcze dzisiaj mam w uszach słowa beguiny w jego wykonaniu: „Sei la perme, la piu bella del mondo, con amore profondo, con amore sei tu…” Rozumieli się doskonale z akompaniującym mu akordeonistą Ryszardem Ciborowskim. Szybko dołączał do tego duetu Tadek Łotewski na perkusji i Grzegorz Kosiorek na kontrabasie. I już był zespół. Przy stolikach towarzystwo odstawiało natychmiast kawę i oranżadę czy lemoniadę (piwa nikt nie śmiał zamawiać ale chyba był i zakaz sprzedaży) i parkiet szybko zapełniał się tańczącymi, parami. Pan Ryszard czarował swoją nienaganną techniką w tangach i walcach francuskich, aż chciało się go słuchać. Na tych ZMS-owskich czwartkach bywał regularnie Stefan Lenkiewicz, uczeń Państwowej Średniej Szkoły Muzycznej w Olsztynie, jazzman z krwi i kości. Stefan tak improwizował, że nie można było oderwać od niego oczu. Grał dixieland na klarnecie, swing i rock’n roll na saksofonie i przeboje polskie. Dusza towarzystwa i wielki, muzyczny temperament. Wszyscy czekaliśmy na ten dzień, na to jedno popołudnie w tygodniu. W powietrzu płynęły wtedy dźwięki m.in. francuskich piosenek „Padam, padam”, „Bikini” (dzisiejsze discopolowe „Majteczki w kropeczki”) czy „Dzieci Pireusu” Dalidy, „Criminal tango”, „ Guarda che luna”  Freda Buscaglione,  „ Venti quarto mila baci” Adriano Celentano, „Marina” „Nie płacz kiedy odjadę” popularnego w Polsce Marino Mariniego i inne, głównie włoskie lub francuskie hity, czasami jeszcze „Podmoskownyje wieczera” i „Praszczaj lubimyj gorod”.  Wstawałem, siadałem, podchodziłem, znowu siadałem, zapominając o tańcu. Otwierał się przede mną cudowny świat dobrej muzyki, który chłonąłem wszystkimi zmysłami marząc aby tak grać i występować jak oni. To był doping do ćwiczeń. Bez żalu, mimo naglących gwizdów za oknem, opuszczałem granie w piłkę nożną aby trenować nie nogi a ręce. Kto by przypuszczał, że ćwiczone dzisiaj przez tysiące młodych ludzi gamy, pasaże, etiudy i sonatiny, z których rodzą się później umiejętności zachwycające bardziej wrażliwe dusze, okażą się dla wielu z nich frajerskim wysiłkiem. Mamy czasy, w których królują muzyczni oszuści odbierający im wypracowaną możliwość zarobku. Są to łże – zespoły grasujące po weselach, zabawach i studniówkach. Zamaskowane atrapami instrumentów „grają” na dyskietkach, komputerach, z pomocą wzmacniaczy, przetworników i efektów jak dymy, lasery, światła ledowe i Bóg wie co jeszcze. Zamawiający ten sprzęt, bo przecież nie zespół, płacą nie za sztukę a za jej markowanie. Czyja to wina? Najmniejsza tych, którzy na tej grającej elektronice zarabiają.  Największa tych, którzy się na to godzą, dla których kasa najważniejsza, którym jest wszystko jedno. Dlatego dla wielu ludzi Zachodu, mimo zmian, Polska jawi się jako kulturowo półdziki kraj. Dlatego – ze smutkiem podejrzewam – dla sporej części Polaków godniejszym reprezentantem kraju w świecie jest „Behemoth”, niż Chopin czy Szymanowski, a poziom popularności muzyki „Boysów” bije na głowę Orkiestrę Taneczną Polskiego Radia Edwarda Czernego. Jeśli jest to zjawisko powszechne, to znaczy że jeszcze długo, przynajmniej na prowincji, będziemy dojrzewać do poziomu społeczeństw Niemiec i USA. A na razie, póki nie ma systemu powszechnej edukacji muzycznej, polską rozrywką w małych miasteczkach „rządzą” pseudo artyści i niby zespoły, których fantastyczne występy kończą się z chwilą odcięcia od prądu.

     Piękne, muzyczne wakacje 1964 roku wzbogaciło kino „Przyjaźń” za sprawą westernu „Rio Bravo”. Wyświetlany przez dwa lub trzy tygodnie film gromadził tłumy widzów. Grali w nim najlepsi z najlepszych: aktor, cowboy – legenda John Wayne, aktor – piosenkarz, showman Dean Martin, znany z hitu „Everybody loves somebody sometimes” i Ricky Nelson, piosenkarz, ten od słynnego przeboju „Hello, Mary Lou”. Dla przepięknej ballady z tego filmu, śpiewanej przez Dean Martina „My Rifle, My Pony and Me” kręciliśmy się prawie w każde popołudnie przed kinem aby tylko zdążyć na czas. Obejrzeć kilka razy western to było za mało. Wysoko, w wychodzącym przed kino oknie kabiny operatorskiej, w której pracował Stanisław Buzon, ojciec Jurka i mój brat Stanisław Czajkowski, wystawiono głośnik. Na kilka minut przed najważniejsza chwilą siadaliśmy z kolegami na murku przed wejściem. Najczęściej ja, Waldek Michalak, Leszek Narkiewicz, czasami jeszcze ktoś z nami, czekaliśmy na melodyjny baryton Deana Martina. Gdy zaczynał „The sun id sinking in the west, The cattle go down to the stream. The redwing settles in the nest. It’s time for a cowboy to dream…” zadzieraliśmy głowy wpatrzeni w ów głośnik. Czuliśmy się jak w niebie. Zdobyć tę piosenkę na płycie było wtedy niemożliwe. Dzisiaj na pstryknięcie palca jest na You Tube.

                 

    Takie były moje muzyczne wakacje 1964 roku. Za tydzień, w następnym felietonie opowiem jak było, co się działo, jak się ludzie w tamtych latach bawili i odpoczywali w okolicznych ośrodkach wczasowych. A na zdjęciach zespół „Ananasy” z archiwum „Społem” i Jurek Buzon z Ryszardem Ciborowskim (zdjęcie od J. Buzona).

 

Antoni Czajkowski

Felieton  z cyklu „Okruchy wspomnień”

 

 Wakacje z muzyką cz.1

 

Archiwum felietonów

czwartek, 21 listopada 2024

"Dzieciństwo MOCY bez przeMOCY"

Komentarze (4)

Jakoś mnie to ominęło, te wszystkie muzyczne wspaniałości. Chodziłem wtedy jeszcze do podstawówki. A może po prostu muzykalny nie byłem... Jednak bardzo sympatyczny tekst, czyta się z przyjemnością. Pozdrawiam autora i oraz pana Jurka Buzona, którego już dawno nie widziałem...

a ja pozdrawiam mojego nauczyciela
który opowiedział nam również wiele ciekawych historii...chociaż sam może na to nie zwrócił uwagi :)

Tolek.Ni zapominaj że rej na wieczorkach ZMS owskich wodzili oprócz Jurka Buzona Ci co uczyli się poza Grajewem. To oni przywozili nowe płyty, uczyli miejscowych nowych tańców a przede wszystkim będąc obytymi w świecie nie bali się kołtunerii i Profesorów z ogólniaka. Janek R.

ale pan Rzepinski pomimo uplywu lat nic sie nie zmienia

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.