czwartek, 28 marca 2024

Kultura i rozrywka

  • 8 komentarzy
  • 8163 wyświetleń

"Okruchy wspomnień" 35/2016

Antoni Czajkowski, felieton 36 – 16 z cyklu „Okruchy wspomnień”

PIERWSZE LATA W SP 4

        Będę uparcie powtarzał, że obchodzony 14 października Dzień Edukacji to w istocie Dzień Nauczyciela, bo on oddaje dzieciom i młodzieży to co najcenniejsze. Kształtuje plastelinę na całe życie. To w polskiej oświacie constans, reszta jest płynna. Od lat politycy z różnym skutkiem majstrują przy szkolnictwie, często jak ślepy przy komputerze, coś tam poprawią a następni naprawiają poprawione. W tym totolotku za trafienie uważam likwidację gimnazjów. Jako koncertowy edukator doświadczyłem ich wiele i tylko w kilku moja muzyka nie przeszkadzała skondensowanym, kipiącym hormonom. Tym bardziej wracam z lubością do grajewskiej „Czwórki” gdzie w początkach jej istnienia uczyłem wychowania muzycznego. Jak sama nazwa wskazuje, wychowywałem do odbioru muzyki.                                                                                                                                        
     Wystartowałem w roli belfra 1 września 1967 roku w wieku 21 lat, po skończeniu Studium Nauczycielskiego w Ostródzie. Na skraju miasta, w miejscu gdzie jeszcze niedawno rosło zboże, wyrosła szkoła, która dziecięcym gwarem napełniła się 1 października. Dyrektor Kazimierz Pieńkowski, były inspektor szkolny nie popuścił i przyjął budynek dopiero po usunięciu usterek. Przez miesiąc dzieci uczyły się kątem w „Jedynce” i w „Dwójce”. W ostatnich dniach września ofiarny i sprawny Komitet Rodzicielski włączył się w estetyczne prace wykończeniowe. Do mojej pracowni muzycznej na I piętrze rodzice zakupili i powiesili firanki. Na lewo od drzwi ustawiłem pianino a poza tym było jak wszędzie kreda i tablica, na której z czasem nauczyłem się rysować równe pięciolinie i nuty nie przypominające jajek. Jako pedagogiczny żółtodziób zostałem niespodziewanie wypchnięty na wychowawcę VI A. W swojej klasie dodatkowo uczyłem j. polskiego i później jeszcze w zastępstwie w klasie piątej czegoś, do czego miałem zawsze wrogi stosunek. Z winy podstępnie łagodnego z-cy dyrektora Romka Głębokiego naiwnie zgodziłem się być nauczycielem fizyki i matematyki. Te przedmioty z racji konieczności przygotowania się zabierały mi jakże cenny kawalerski czas. Ale za to gwizdałem na wychowane muzyczne. Instrument kupiony przez dyrekcję trafił się dobry, a że był mi  posłuszny dzieci miały trochę atrakcji. Po zrealizowaniu tematu gdy do dzwonka zostało kilka minut podchodziłem do pianina i w klasie nagle robiło się cicho. Wtedy grałem im jazz, czasami Chopina, improwizowałem szkolne piosenki, muzykę taneczną ale taką, przy której chciało się tańczyć a nie skakać lub dreptać i śpiewałem modne przeboje cudownych lat 60 – tych sięgając m.in. po hity Elvisa Presleya, Paul Anki, Cliff Richarda czy Czerwono – Czarnych. Najwięcej radości sprawiała wszystkim  parodia popularnego, radiowego „Podwieczorka przy mikrofonie”. Naśladowałem „Panie kierowniku” Florczaka i Malinowskiego, „Cie, choroba” Jerzego Ofierskiego, „Kiedy rano przyszedłem do prezesa” Edwarda Dziewońskiego i… nie próbowałem imitować Hanki Bielickiej. Dzisiaj myślę, kto wie? Może przez to granie tamte pokolenie zostało dla disco polo bezpowrotnie stracone? Gorzej szło mi na lekcjach wychowawczych. Z uczniami nie było większych problemów. W społeczeństwie powszechnie funkcjonowało rozumienie norm moralnych i poczucie wstydu. Nie było promocji rozwiązłości, bohaterstwa aborcji, unifikacji płci i zboczeń pudrowanych na normę. Publiczne obnoszenie się z tym Gomorytek i Sodomiarzy miało niewiele wspólnego z demokracją, znacznie więcej z półświatkiem. Z nudów wymyśliłem moim uczniom przy ich radosnej akceptacji naukę podstaw j. angielskiego, którym pasjonowałem od szkoły średniej. Raz w tygodniu na lekcji wychowawczej, po załatwieniu w ciągu 10 – 15 minut spraw bieżących na tablicy pisałem słowa, zwroty, zdania, ćwiczyliśmy ich wymowę. Eksperyment cieszył się szczerym zainteresowaniem i chciałem utrzymać to w tajemnicy. Niestety, do czasu. Pewnego dnia na przerwie przed kolejną godziną wychowawczą dyr. Pieńkowski, przed którym wszyscy czuliśmy przyprawiający o drżenie kończyn respekt zapowiedział u mnie hospitację. Struchlałem. Nie byłem w stanie nic sensownego wymyśleć. Zrezygnowany i pogodzony z czekającymi mnie nieprzyjemnościami mogłem tylko kontynuować to co zaplanowałem. Po krótkiej części wychowawczej klasa wyciągnęła zeszyty, podszedłem do tablicy i zaczęliśmy odkrywać dalsze tajniki języka ideologicznego wroga socjalizmu. Za kilka minut szef podniósł się, dyskretnie mruknął abym na przerwie zjawił się u niego i wyszedł. Z trudem kryjące zdenerwowanie dotrwałem do dzwonka. Stanąłem przed drzwiami gabinetu groźnego capo di tutti capi z zajęczym sercem ale i z mocnym postanowieniem powiedzenia prawdy, tylko prawdy i samej prawdy. Wyjaśniłem, że lekcje wychowawcze są w mojej klasie fikcją i nudzą obie strony. Eksperymentowałem za zgodą uczniów dla ich pożytku. Mój gromowładny pryncypał wysłuchał i polecił wrócić do klasy. Zbaraniałem! Żadnej nagany, upomnienia, zwrócenia uwagi? Dzisiaj od lat czuję się z Kaziem zaprzyjaźniony. Niedawno po raz kolejny odwiedziłem pp. Pieńkowskich w Ciechocinku. Mój pierwszy szef incydent dobrze pamiętał. Donos złożyły pewne nauczycielki. Gorliwym koleżankom zatroskanym o ideologiczną czystość szkoły zakomunikował, że wyśle zapytanie do kuratorium czy można uczyć w szkole przedmiotu nieprogramowego? Zapytania nie wysłał, eksperymentu nie kontynuowałem, sprawą nie wyszła poza szkołę. Później przyschła i poszła w zapomnienie.                                                                                                                                                                 
    Niemal legendą stała się rywalizacja mojego chóru SP 4 z uznanym zespołem „Dwójki” prowadzonym przez Elżbietę Kazimierską, która była także kierownikiem sekcji nauczycieli muzyki. Jest oczywiste, że nowy chór nie mógł w krótkim czasie skutecznie rywalizować z laureatem przeglądów wojewódzkich i krajowych nawet jeśli prowadził go profesjonalny instrumentalista. To nie znaczyło aby przed powiatową akademią w sali kina z okazji 1 Maja zaniechać wśród młodych wykonawców części artystycznej ambitnej chęci konkurowania. Temat przybrał rozmiar plotki o niezdrowej rywalizacji. Podczas przypadkowego spotkania na ulicy pani Ela zażądała ode mnie wyjaśnień. Usłyszała ze źródła o co chodzi i skończyło się  podgrzewanie atmosfery. Ceniłem i cenię panią E. Kazimierską jako chórmistrza. W kategorii chórów szkół podstawowych jej osiągnięciom nie dorównałem.

                                                                                                                                                                                                       
        I jeszcze jedno zdarzenie charakterystyczne dla tamtych czasów. Pod koniec lat sześćdziesiątych powiatowym inspektorem oświaty został Józef Pałka, późniejszy dyrektor Wydziału Kultury UW w Łomży. W epoce Edwarda Gierka socjalizmu nadal używano jako maczugi do walki z religią i z Kościołem. Nasz nowy szef realizując linię Partii orzekł, że każdy pedagog winien być ateistą. Zapachniało szantażem: albo wyrzeknięcie się wiary, albo utrata pracy.  Zapowiedziano komisyjne rozmowy z nauczycielami. Wprowadziło to niepokój nie tylko w mojej szkole. Rozterki miał nie tylko mój bliski kolega, dobroduszny wuefista Edek Bujnowski. Niektóre panie na przerwach deliberowały jak się zachować? Mnie jako singla, może dlatego że nieźle dorabiałem na graniu poza szkołą, ten temat jakoś nie zaprzątał uwagi. Zdałem się na opcję Szwejka. Dobry wojak Szwejk mawiał, że jakoś to będzie, bo jeszcze nigdy tak nie było żeby jakoś nie było. Zawsze jakoś było. W któreś popołudnie stanąłem przed trzyosobową komisją. Obok inspektora Pałki siedziała protokółująca pani Janina, nauczycielka z innej szkoły i jeszcze ktoś trzeci. W zgodzie z własnym sumieniem oświadczyłem, że takiej deklaracji nie mogę złożyć bo jej nie dotrzymam. To sprzeczne z moim wychowaniem jakie wyniosłem z domu i z tradycją wiary moich przodków. Inspektor nie mrugnął nawet okiem: „Pani Janino! Musimy to odpowiednio zapisać.” - zwrócił się do protokólantki a mnie podziękował. Dokument miał być taki aby nie stała mi się krzywda. Po latach, jako dyrektor PSM w jakiejś sprawie zjawiłem się w Wydziale Kultury UW w Łomży u dyrektora Pałki. O ósmej rano przekroczyłem próg gabinetu szefa, do którego po tamtej sytuacji nabrałem szacunku. Jak nawiedzony, na początek zdziwiłem się, że człowiek tak wykształcony jak on i po doktoracie jest ateistą. Wspomniałem o własnej bibliotece i spytałem czy rzeczywiście wierzy tylko w materię tego świata? Dyrektor Pałka rzucił na mnie spojrzenie i z naciskiem odpowiedział: „Na tamtym świecie też jest materia!” Dzisiaj, gdy on tam żyje od 26 lat wracam czasami do tego zdania i z niedowierzania kręcę głową. Nie tylko hinduizm, starożytne księgi wedyjskie, tomizm, doktorowie Kościoła ale i współczesna biofizyka temu co powiedział nie przeczy.

                                                                                                                                                                              
    Grajewska „Czwórka” była postrzegana jako „akwarium” i trudna do zarządzania ze względu na skupisko żon ówczesnych prominentów. Pracowałem m. in z żoną szefa ZNP, sekretarza PZPR, przewodniczącego PRN, z-cy szefa SB, prezesa PSS „Społem”, dyrektora Korespondencyjnego LO. Niestety, nie dane mi było tym towarzystwem ani się ogrzać, ani świecić światłem odbitym. Dla mnie owe panie zachowywały się nadzwyczajnie zwyczajnie. Za to moja belferska osobowość została doceniona. Doczekałem się przezwiska „Bemol”. Nie wierzę, że przez złośliwość. Lubiłem dzieci skory do figlowania z nimi. W krótkim czasie przekonałem pół klasy trzeciej, że krasnoludki są na świecie. Wśród nich Danusię Kamińska pracująca w Urzędzie Gminy. Późniejszy piłkarz Kłos dostał ode mnie piątkę z wych. muzycznego za… najdalszy rzut piłeczką w zawodach sportowych. Czy ktoś pamięta małą, osieroconą wiewiórkę z rudzkiego lasu, przyniesioną w pudełku na lekcję? Czule głaskana chowała się pod moją marynarkę. Kolekcjonowałem humor z zeszytów szkolnych często ciekawszych od publikowanych w „Przekroju”. Zachwycałem się u niektórych uczniów bogactwem wyobraźni gdy wsłuchując się w symfoniczny „Poranek” Edwarda Griega przelewali na papier swoje myśli. A co pozostało w pamięci Marylki Miłtakis z ZS nr 2? Widzę Basię Wiśniewską, dzisiaj prezes Uniwersytetu Trzeciego Wieku jak siedzi w pierwszej ławce z Januszem Mejnerem, swoim przyszłym mężem. Zapamiętałem filigranową Irenkę Ciborowską i jej wspaniałą mamę – iskierką działającą w Komitecie Rodzicielskim. Na zabawie choinkowej tańczy zgrabna, ładna polonistka i utalentowana aktorka Ala Kapla. Uzdolniony plastycznie z-ca dyrektora Romek Głębocki w pokoju nauczycielskim studiuje tablicę z kolorowymi kołeczkami. Miał głowę do układania rozkładu lekcji tak, żeby możliwie każdy był zadowolony. W Szkole miałem zaszczyt pracować z wuefistką Anną Gosiewską, moją  wychowawczynią w SP 1. W gabinecie stomatologicznym poznałem po raz drugi, jako osobę dorosłą moją żonę Wandę gdy na przerwie przyprowadziłem do niej lekko „uszkodzonego” ucznia.           

                             
     Jakie to były czasy? Już napisałem – pomyślą niektórzy. Niezupełnie! To były czasy gdy nauczyciel miał słusznie większe prawa niż uczeń, gdy dyrektor dla mądrej zasady wspólnego frontu wychowawczego bronił nauczyciela, gdy rodzice we własnym interesie, dla tejże zasady najpierw ganili swoje dziecko i nie zrzucali własnych powinności wychowawczych na szkołę, gdy Ministerstwo Edukacji nie uprawiało lizusostwa zapewniając, że nie ma konieczności wpłat na Komitet Rodzicielski, gdy dziennikarze dla podniesienia sprzedaży gazety nie szukali na siłę sensacji w szkole… Eee! Jakoś to będzie. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Zawsze jakoś było.                        

 

Archiwum felietonów

                                                                                                                                                    

                                                                                      Antoni Czajkowski

Komentarze (8)

Pańskie felietony czyta się z wielką przyjemnością. Mam nadzieję, że ukaże się zbiór w formie książki. Pozdrawiam serdecznie.

Tak trzymać,zdrówka i lekkiego pióra...

Do dziś miele wspominam zajęcia z wychowania muzycznego z "bemolem". Miło jest powrócić wspomnieniami do lat szkolnych.

Nauka muzyki w szkole zawsze zaczynała się i kończyła na pięciolinii i gamie doremifasola. I tak w każdej klasie, to była strata czasu. Nauczył się kto grać w szkole?

witam pisze Pan naprawde dobre felietony,pamietam pana ze szkoly nr.1.pozdrawiam.krzysztof D.z USA.

Wspaniałe wspomnienia, zresztą w przypadku Tolka Czajkowskiego to już stało się normą. Przeczytałem z tym większym zainteresowaniem, że i ja "zaliczyłem" nauczanie w czwórce, na etacie polonisty. Co do Basi Mejner: Już pewnie nikt nie pamięta, ze napisała ona muzykę hymnu czwórki, a ja, skromny belfer od "polaka" zrobiłem tekst. Mieliśmy za to dostać od dyrekcji jakąś gratyfikację, ale na obietnicy się skończyło. Hymn wykonano parę razy i tyle. A z autorem wspomnień się zgodzę, że czwórka była szkołą umuzykalnioną...

Ten fragment wart jest podkreślenia
"W społeczeństwie powszechnie funkcjonowało rozumienie norm moralnych i poczucie wstydu. Nie było promocji rozwiązłości, bohaterstwa aborcji, unifikacji płci i zboczeń pudrowanych na normę. Publiczne obnoszenie się z tym Gomorytek i Sodomiarzy miało niewiele wspólnego z demokracją, znacznie więcej z półświatkiem. "

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.