"Idą Święta"
Zbliża się Boże Narodzenie. Najradośniejsze święta dla dzieci ale czy tylko dla najmłodszych? Co prawda, dzisiaj dostają od św. Mikołaja bajeczne prezenty, rodziny często spędzają ten czas inaczej, ale czy wszyscy je inaczej przeżywają? Wątpię. Czasy niby inne ale duch ten sam. Jakie było Boże Narodzenie w Grajewie w połowie lat 50 - tych gdy sam byłem dzieckiem? Ludzie byli bliżej ludzi bo nie było telewizora i gier komputerowych. Może dlatego bardziej rodzinne i zachwycające? Przenieśmy się wyobraźnią do tamtego Grajewa. Pierwszym zwiastunem była zerwana przez Ojca kartka ze ściennego kalendarza z nazwą grudzień. Ten miesiąc wywoływał pierwszy dreszczyk dziecięcych emocji. Jest właśnie sobota. Po pięciu lekcjach już o 13.00 byłem w domu i zabierałem się do swoich cotygodniowych obowiązków. Wytrzepałem chodniki, naniosłem na cały tydzień węgla i drewna do pieca i kuchni, przytargałem dwa wiadra świeżej wody. Co po obiedzie robić? Tata czyta Express Wieczorny. Mama siedzi po kuchnią i ceruje skarpety. Wpatruję się bezmyślnie przez okno. Coś zaczyna migotać. W końcu radosne westchnienie. Pada pierwszy śnieg, i dzisiaj mamy iść do fryzjera pana Stefana Zyskowskiego. A więc będzie spacer po mieście. Przedświątecznym spacer wśród padającego śniegu? Wspaniały pomysł. Niecierpliwie czekam na czyszczącego buty Ojca. Po co on to robi? I tak ma zawsze błyszczące. No dobrze, w końcu wychodzimy. Idziemy od Kilińskiego do centrum przez ulicę Berka i Joselewicza (dzisiaj Traugutta) i skręcamy w lewo. Na głównym skrzyżowaniu w blasku ulicznych latarni wirują duże, bielutkie płatki. Połyskują wysoko pod płaskimi abażurami z żółtymi, wielkimi żarówkami, mrugają radośnie w promieniach światła i cichutko, spokojnie opadają. Robi się wszędzie biało. Ruch na drodze niewielki. Z charakterystyczną, przerywaną chrypką dwusuwowego silnika toczy się syrenka. Raz na kilka minut przejedzie warszawa albo moskwicz, czasami jakiś spóźniony, zakocmołuszony zakładowy żuk.
Stojący na rogu Białostockiej (Wojska Polskiego) kiosk bezrękiego, wojennego inwalidy pana Sulewskiego z charakterystycznym, strzelistym dachem wygląda jak polukrowany piernik. Do piękna w ciszy zaczyna dostrajać się wszystko co nieruchome. Ulice, drogi, drzewa, parapety, parkany i dachy domów otulają się miękką pierzynką jak do snu. Gałęzie drzew obsypane białym puchem wyglądają jak z krainy czarów. Sporo ludzi wyszło na spacer aby powitać pierwszy śnieg. Nikt się nie śpieszy. Rodzice z dziećmi co chwila zatrzymują się przed wystawami licznych sklepów i sklepików, a jest co podziwiać. Na początku ulicy Białostockiej u pani Mulewskiej i w sąsiednich sklepach kuszą wzrok pudełka z bombkami. Ich kształty, wielkości a zwłaszcza tę kolory… Jakże radują oczy. Są niezwykłe. Zielone jak nigdzie, ciemnoniebieskie w białe gwiazdki jak niebo, a tę czerwone? Takiej czerwieni jeszcze nigdy nie widziałem. Trudno wzrok oderwać jeszcze bardziej od figurki św. Mikołaja w następnej witrynie. Wśród przepięknie pobłyskujących bombek leżą małe, podłużne pudełka ze świeczkami choinkowymi. Są różne: grubsze, cieńsze, proste lub świderki, kolorowe, owinięte w celofan. Znowu oczy przyciągają te czerwone. Tuż obok przypięte do kartonu metalowe uchwyty z łapkami misternie powyginanymi w kształt listków. Pod każdym klips do uchwycenia świerkowej gałązki. Leży ich kilka tuzinów w różnych kształtach ale… najbardziej przyciągają półotwarte, wąskie pudełka z wysuniętą wiązką drutów pokrytych ciemną, chropowatą substancją. Jaka pokusa! Na ten widok dziecięce westchnienie jakoś samo wychodzi. Pytające spojrzenie na Tatę w Jego dobre oczy… i po chwili komplet zimnych ogni wędruje do przepastnej kieszeni tatowego palta. To wszystko tak nieziemsko błyszczy… Co chwila zatrzymuję nos przy szybie, chucham i przecieram szkło. Idę dalej ale jeszcze się oglądam. Jest trochę mroźne a tu znowu bombki, jeszcze inne. Otulone w watę, owinięte włosami angielskimi. Tu i owdzie wychylają się kartonowe lub porcelanowe figurki aniołów. Przed kinem „Przyjaźń” przechodzimy przez pustą jezdnię na druga stronę. Za schodami w dole świecą się okna Łaźni Miejskiej. Po lewej stronie budynku z jakiejś rury wydostaje się para. Kręcą się tam mężczyźni, niektórzy z wiązkami wierzby. To parowka. Wejście po prawej jest dla kobiet i dzieci. Tato bierze mnie za rękę abym się nie ociągał. Zostawiamy w tyle dom państwa Dryżbów (teraz W. Zalewskiego). Kusi jasnym światłem świetlica miejska (dzisiaj sklep piekarniczy). Mijamy drogę w dół na ul. Łazienną (dzisiaj wjazd na parking), gdzie tuż ma swój dom fotograf - starszy, chudy pan Dąbrowski z otyłym Synem. Mijamy sklep ogrodniczy, fryzjera pana Wróblewskiego (teraz sklep spożywczy i bank PKA SA), sklep ze szkłem i porcelaną, w którym „stoi” pani Kowalewska, sklepik państwa Jędryszaków., Skręcamy w prawo przy niedużej, szklanej gablotce z czapkami pana Andruka, tuż za nim sklep żelazny z panem Lucjanem Niecieckim, sklepik - Ruch z jedynym dla mnie zapachem książek, płyt, ołówków i gazet. Przez półotwarte drzwi widzę pana Maliszewskiego z nieodłącznym papierosem w szklanej cygarniczce i wchodzimy po schodkach do naszego fryzjera.
Na ścianie nad krzesłami dla klientów wisi oprawiony dyplom mistrzowskiego i świadectwo rejestracji formy z okrągłą czerwoną pieczęcią i ministerialnym podpisem drobnego urzędnika. Pan Zyskowski pilnie przestrzega nakazów zachowania czystości. Obok dokumentów wiszą standardowe tabliczki z napisami: „Pij mleko tylko przygotowane” i „Tęp muchy”. W kącie na podłodze okrągła, mała płaska spluwaczka. Z lampy spod sufitu zwisa wstążka lepca na muchy z licznymi ofiarami. Siadam w fotel. Przed nosem po lewej od lustra mam zawsze ten sam widok: ładna, złotawa popielniczka z nazwą napisaną gotykiem. Coś jak Malbork? Może Marlboro?... Pan Zyskowski się nie spieszy. Spokojnie gwarzy z Tatusiem. Jeszcze dzisiaj słyszę jego glos i charakterystyczne, przed kolejnym przycięciem włosów, kilkakrotne kłapniecie nożyczkami „na sucho”. Jest dużo oczekujących. Właśnie przyszła do pomocy jego żona….
Tuż za fryzjerem kusił do wejścia sklep PSS gospodarstwa domowego (dzisiaj jest w tym miejscu Onyx). Za nim miał swój warsztat ślusarski i tam mieszkał pan Junik, mój dawny sąsiad z domu na Kilińskiego. Pan Junik kochał motocykle a jak był oburzony śmiesznie przeklinał z lwowskim akcentem, o tak: „Kurtka na wacje!”. Za schodkami do pana Junika był ten co dzisiaj wjazd na Ślepe Jeziorko. Na Placu 1 Maja (Wolności) najbardziej przyciągał inny, duży sklep PSS (był tam później Pewex). Ten naprzeciwko kościoła, koło jedynej w mieście, jeszcze przedwojennej apteki z pięknymi, stylowymi meblami (dzisiaj Sanepid). Błyskał z daleka kolorowymi światełkami. Przyśpieszyliśmy kroku. Na wystawie nowoczesne, elektryczne lampki choinkowe. To nowość, na którą stać było nie każdą rodzinę. Wchodzimy do środka a tam jak w bajce. Cale wnętrze w świątecznym wystroju. Jeszcze więcej pudeł, pudełek i pudełeczek z wielkimi bombkami, gwiazdami, ślicznymi iglicami. Wiszą, stoją, kołyszą się. O jej!... Jeszcze chwila. W niedużej gablocie stojącej na ladzie zegarki. Wszystkie radzieckie. Ładne. Po 600 – 700 złotych. Nawet nie śmiem pytać. Dwa lub trzy lata później, gdy skończyłem szkołę podstawową i zdałem do Liceum, z Mamą i Tatą wróciliśmy do tej gabloty. Kupili mi! Wybrałem śliczny, z sekundnikiem i z cyferblatem w schodzące się do środka linie. Na 17 kamieniach! A jak cykał?...
...Wracamy z bajecznego spaceru. Ja z głową pełną tych migocących i pulsujących wspaniałości. Po drodze omiatam wzrokiem parapety domów. Za szybą na każdym lignina a na niej kule z waty z czerwoną kropką z papieru. Tyle wrażeń tego wieczoru dla chłopięcych oczu. Zasypiam w oczekiwaniu czegoś dobrego i nieznanego...
Mikołajki 6 grudnia nie były tak popularne jak dzisiaj za sprawą handlu. Nikt się nimi nie przejmował. Im było bliżej Świąt tym bardziej rosły dziecięce emocje. W sklepach spożywczych oczy chłonęły widok wąskich i długich, znowu nadzwyczajnie kolorowych cukierków choinkowych. Śmiały się jeszcze bardziej gdy kilka dni przed wigilią na placu PSS, tam gdzie jest dzisiaj parking delikatesów, pojawiły się świerki. Mnóstwo kręcących się ludzi, głównie mężczyzn przebierało w nich w asyście swoich pociech. Gdy wracali z choinką razem do domu nie mogło być inaczej. Na obu twarzach widać było te same, dziecięce zadowolenie.
Był w tamtych czasach obyczaj, że wystawy na świąteczne zmieniano najwcześniej w pierwszych dniach grudnia. Dzisiaj bywa, że Boże Narodzenie wyprzedza Wszystkich Świętych. Non comments!
A śniegu na jezdniach było tyle, że w centrum miasta, szczególnie w dni targowe (wtorki i piątki), sań było więcej niż samochodów. Ich wszechobecne dzwonienie radośnie ogłaszało, że idą Święta. Przypominały o tym również bajkowe janczary – rzędy mosiężnych, pobrzękujących kul na końskiej uprzęży. To były dla nas dźwięki sań prawdziwego św. Mikołaja z filmów Walta Disneya. Właśnie takie powyginane, pięknie zdobione, szlacheckie sanie nie były w Grajewie rzadkim widokiem. Ekscytujące! A janczary? Dzisiaj to instrument perkusyjny dający bożenarodzeniowy klimat w orkiestrach symfonicznych i na nagraniach.
Na zdjęciach autorstwa Janka Romanowskiego, mego sąsiada z ul. Powiatowej (Świerczewskiego i dr Nowickiego) centrum Grajewa z zimy 1965/66 ale takie samo było miasto w czasach przeze mnie opisywanych.
Antoni Czajkowski
Felietony z cyklu „Okruchy wspomnień”.