Warto przeczytać

Bogowie nie umierają

Lipiec przyniósł nam dwie ogromne straty. Nasze życie kulturalne straciło blask talentu osób, które już nigdy nie podzielą się z nami cząstką siebie.

Odszedł od nas bóg kina. Odszedł w ciszy. Nie umarł, bo jego legenda zawsze będzie szła za nim. Król życia, pomnik seksualności, filar aktorskiego panteonu naszych czasów. Marlon Brando.
Pomruk polskich tabloidow, „ostatni” koncert i ma nastać cisza, jak po wielkiej burzy. Nasz rodzimy bóg zszedł z gwiezdnego firmamentu. Ich Troje dokonało swego scenicznego żywota, a ich frontman i największy entertainer polskiej branży rozrywkowej odłożył mikrofon ku rozpaczy milionów i uciesze garstki wiernych i zaciekłych przeciwników. Michał Wisniewski

Geniusze wyrastają z prostoty. Los okrutnie naznacza pierwsze lata ich życia, by wzniecić w nich żar, którym potem podpalą nasze dusze.

Brando pojechał po sławę i uwielbienie „Tramwajem zwanym pożądaniem”. Był rok 1951. Stał się idolem młodych Amerykanów. Naturalny do bólu, ktoś z tłumu. Rozpalał zmysły i niósł glos pokolenia, chcącego wyrwa się z powojennego porządku purytańskiej Ameryki. Rebeliant z „Dzikiego”, przemierzający kraj z kompanią wyrzutków społeczeństwa, by znaleźć własne miejsce pośród nakazów tamtego świata. Oscar za film Kazana „ Na nabrzeżach” oznaczał, że jego status został zatwierdzony przez środowisko Hollywood. Lata 60-te pozornie osłabiły go, ale powrót rolą don Vito Corleone w „Ojcu Chrzestnym” poruszył wszystkich. Tą rolą zapisał się w historii kina i „zmusił” Akademię do przyznania mu drugiego w jego karierze Oscara, którego nie przyjął. Ekshibicjonistyczne „Ostatnie tango w Paryżu” tyle bulwersowało, co urzekało dojrzałością i zmysłowością przedstawienie pary kochanków(Brando plus świetna Romy Schneider). Ostatni wielki film w jego karierze to „Czas apokalipsy”. Brando pojawia się w filmie jedynie przez 10 minut. Czy ktoś korzył potem głównych aktorów tego filmu? Bardzo wątpliwe. I pewnego dnia odszedł. Odsunął się od świata zmęczony sławą, rodzinnymi dramatami. Zaszył się na swojej polinezyjskiej wyspie, która miała być dla niego rajem. Uciekł także stamtąd. Zmarł w samotności.
A nasz bóg? Mistrz autokracji, kabotyn i największa zagadka naszej rozrywki. Oceny całego zamieszania wokół zjawiska pt. „Michał Wiśniewski” są tak rożne, że ich posegregowanie przyniosłoby pokaźne opracowanie. Względy niezaprzeczalne: nie pozostał niezauważalny. Możemy dyskutować o osobach, które pomogły mniej lub bardziej w promocji tego „produktu”, ale nie uciekniemy od konkluzji. Wykorzystał szansę od losu. Wielu poprzedników szybko ginęło w szarości polskiej sceny muzycznej. On przetrwał przez kilka lat na samym szczycie. Prowokował, obrażał, wykorzystywał najniższe emocje ( teksty piosenek były już tematem wielu dyskusji), oszałamiał jednych i wzbudzał niesmak innych swoim „gwiazdorstwem”. Właśnie ukazała się ostatnia płyta zespołu Wiśniewskiego. Czy to koniec celebrity? Czy Wiśniewski zrezygnuje i stanie się mężem swojej żony, która podbija scenę „clubbową”? mam poważne wątpliwości. Ktoś musi zarobić na samolot i stroje od Ewy Minge.
Odeszli ludzie, którzy wzbudzali emocje, którzy byli na ustach wielu, których życie było serialem innych ludzi. co pozostawili po sobie? Resztki sławy i pamięć, która przetrwa (wiadomo w czyim przypadku) i która zgaśnie jak ostatnia pochodnia z tandetnego teledysku odgrywanego przed 40 milionami rodaków. (pablo)

Komentarze (0)

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.