OD NEW YORK DO SAN DIEGO
Część 1
To było bajeczne siedem tygodni z wrażeniami, z którymi nie mogę nie podzielić się z czytelnikami. Latem 1995 roku podpatrywałem Amerykę i Meksyk w sposób nieco odbierający od turystycznego szablonu. Celem mojej podróży była Kalifornia i Los Angeles, miejsce zamieszkania mego przyjaciela, amerykańskiego pianisty Thada Wolfe. Jechałem, a właściwie leciałem do niego na raty aby po drodze zaliczyć spodziewane atrakcje i ciekawostki. Najpierw był New York, w którym wcześniej i później bywałem, miasto moich metafizycznych tęsknot i wyobrażeń, do którego nadal mnie ciągnie. Za każdym razem odkrywałem w nim coś elektryzującego. Po raz pierwszy prawie prosto z lotniska Kennedy’ego 13 sierpnia 1989 roku jechaliśmy wieczorem z Thadem i jego przyjacielem Steve’em żółtą, nowojorską taksówką po Manhattanie. Zapamiętałem głos Franka Sinatry w samochodowym radiu i spacer po Central Parku. Szedłem znanym z filmów łukowatym mostkiem, a roje robaczków świętojańskich wokół krzewów czyniło to miejsce magicznym. Może banalne, ale już mniej banalne było ryzyko, że każda moja wizyta w New York City może spowodować nadwyrężenie kręgów szyjnych. To przez nieustanne oglądanie się.
Najbardziej przyciągali mnie ludzie, ich sposób ubierania się i zachowania. Wędrówka po Piątej Alei, Czterdziestą Drugą Ulicą czy po Times Square to nieustanna rewia strojów i fryzur z całego świata z wszystkimi kulturowymi i religijnymi odrębnościami. Ekscytujące. W Rockefeller Center widzę starszego gentlemana. W białym, ubraniu, podkolanówkach i nakryciu głowy, z siwymi wąsem i brodą wygląda jak z bajki. Taki Ali Baba na emeryturze żywcem przeniesiony z Bombaju. Niedaleko grupka wyznawców Kriszny w białych tunikach pali na skraju chodnika jakieś tekturowe pudełka. Lenie. Ne chce im się iść do śmietniczki. Nikt nie zwraca na to uwagi. Z boku wejścia do metra kilku czarnoskórych wyrostków głośno komentuje przechodniów. Wiedzą, że mogą. Niechby, któryś spróbował dotknąć ręką. Zero tolerancji. Natychmiast jest policja. W podziemiach metra Central Station słyszę jakąś jazzowa kompozycję na gitarę elektryczną. Wyborna muzyka. Radio? – zastanawiam się idąc w kierunku źródła dźwięku. Wśród zapędzonego w różne strony tłumu siedzi na posadzce gitarzysta. Skupiony, wyczynia na swoim instrumencie cuda nie mniejsze niż Messi na boisku. W kapeluszu rośnie kupka banknotów. Jedziemy ze znajomymi samochodem przez Borough Park. Powoli. Trzeba uważać. To inny świat. Czuję się jak w centrum Tel Awiwu. Po obu stronach drogi, na ulicach mrowisko osobników w czarnych chałatach z czarnymi jarmułkami. Jedni przechadzają się leniwie. Inni stoją po kilku na rogach. Niektórzy zawzięcie gestykulują aż im się pejsy poruszają. Chłopcy bawią się w najlepsze na jezdni. Dziewczynki w dłuższych spódnicach kręcą się wokół czarnowłosych kobiet. Tak wygląda dzielnica żydowska w Brooklynie. Nie mniej egzotyczna jak China Town, jak Little Italy w innej części Metropolii. Któregoś dnia moja odporność na dziwy tego świata została poddana poważnej próbie. Oto naprzeciwko mnie spieszy elegancko ubrany mężczyzna. W garniturze, w białej koszuli pod krawatem i z niedużym neseserem w ręku wygląda na urzędnika dobrze prosperującego banku lub bogatej korporacji. Podnoszę wyżej wzrok… ?... ! A niech cię!... Facet ma twarz ucharakteryzowaną na cyrkowego clowna. Nie zwraca uwagi na ludzi a ludzie na niego. To dla nowojorczyków żadna sensacja. Człowiek jest istotą wolną. Mijam słodko drzemiącego w samym środku ulicznego hałasu czarnoskórego pucybuta. Miedzy trąbiącymi z byle powodu samochodami przemyka na wrotkach z plecakiem młody człowiek. Co jakiś czas uwagę przyciąga krótki. popiskujący sygnał wozu policyjnego. Tuż za nim jękliwe zawodzi sanitarka a za nią ryczy regularnie basem jak syrena okrętowa, wielki, czerwony wóz straży pożarnej.
Times Square w noc i w dzień neonami miga, przewraca oczami, dmucha dymem z papierosa, błyska kolorami i przyciąga improwizowaną muzyką. Centralny plac Manhattanu jest od zawsze zawojowany przez młodych artystów. Właśnie jakiś drummer rozłożył swój ogromny zestaw perkusyjny. Gra solo tak plastycznie, że słyszę w wyobraźni całą sekcję rytmiczną. Kilkanaście kroków dalej grupka demonstruje breakdance. Kręcą się, wirują na głowach, robią szpagaty i wymachują kończynami, tak samo jak na „Monciaku” w Sopocie. Nie widzę tylko raperów. Chyba przeminęła moda na publiczne narzekania do rymy w rytm muzyki. Trzeba wziąć się do pracy? Nieee! Są jeszcze inne sposoby na jej unikanie. W Ameryce dolary – to prawda – nie wiszą na drzewach ale naprawdę… prawie leżą na ulicy. Podczas ostatniego pobytu w tamtym miejscu uczestniczyłem w humorystycznej sytuacji: Ladies and gentlemen! Zaraz będzie numer jakiego jeszcze nie widzieliście! – kusi sympatyczny… Kto? Jak?... Aha! Afroamerykanin! Szybko ustawił kilku turystów w kolejce. Przed pierwszą osobą położył miękki dywanik i zebrał od wszystkich datki. Pochyleni czekamy…. And… now!... zawarczał gdzieś cyrkowy werbel... Jego kolega nabrał rozpędu i ruszył. Pobiegnie po naszych grzbietach? – na wszelki wypadek podparłem się mocniej. Chłopak w ostatniej chwili ominął kolejkę, chwycił za dywanik, po czym obaj ukłonili się z miłym „Thank you!” na ustach. Otrzymali brawa ze zdrowym śmiechem. Rzeczywiście, takiego numeru jeszcze nie widzieliśmy.
A wieczorem? Ruch zaczyna się o 22.00. O tej porze centrum Warszawy wyludnia się. Stolica Polski zasypia a Manhattan? Gdzie tam. Tysiące ludzi chodzi po chodnikach kolorowo podświetlonych przez butiki, kluby, restauracje. Podczas mijania barów różnojęzyczny gwar tłumu miesza się z rasową, modną muzyką przez głośniki o imponującej jakości brzmieniu. Wszystko błyska, lśni, brzęczy, gra, miga. Tak miasto oddycha. Na chodniku, przodem do ściany domu dla większego efektu akustycznego, gra saksofonista. W Europie pewnie by liderował wszystkim jazzowym rankingom? Ludzie wrzucają do czapki pieniądze. Tylko nieliczni artyści potrafią w tym mieście utrzymać się z muzyki, ale próbować może każdy. Nie ma układów, ani litości. Jesteś dobry to się przebijesz, prędzej czy później, a jeśli nie potrafisz lub nie chcesz, albo lubisz robić tylko to na co masz ochotę? Żyjesz w wolnym kraju! Właśnie we wnęce wejścia do zlikwidowanego sklepiku rozłożył materac bezdomny. Ma wszystko i wszystkich w nosie. Idzie spać. Dwie ulice dalej jego wolny jak ptak kolega ma wyższy standard. Obojętny na losy tego świata układa się na polowym łóżku. Jutro od rana idzie do swojej pracy. Tak! Na własny rachunek. Przez wiele godzin, w upale, w wilgotnym powietrzu, na mrozie, w deszcz, spenetruje mnóstwo ulicznych koszy. Później poniesie do punktu skupu siatkę puszek. To siatka? Chyba sieć rybacka. Ledwie go pod nią widać. Późnym wieczorem na West Side wzdłuż Central Park ludzi mniej. Trochę biega ale po dobrze oświetlonych miejscach. Bliżej Harlemu na bocznej szybie sfatygowanych, nielicznie parkujących samochodów wzrok przyciąga biała kartka papieru. Czytam: No radio in the car! Moi znajomi Amerykanie pokazują nieduży, stojący na cegłach, wehikuł ogołocony z kół. Wokół krzewy, drzewa, domy jak niezamieszkałe. Jest ciemno, cisza. Świecą tylko uliczne latarnie.
Byłem dwukrotnie (raz z Żoną Wandą) na dachu World Trade Center. Było tam tak wysoko, że sportowy samolot po stronie New Jersey przypominał nisko lecącą ważkę. Wokół widok na dachy Nowego Jorku. Jednak szczególnym nowojorskim przeżyciem pozostało dla mnie do dzisiaj coś, czego myślę że doświadczyło niewielu moich rodaków. Po zamachach na dwie bliźniacze wieże wejść tam jest już niemożliwe. Doszedłem na sam szczyt głowy Baby z Żagwią czyli Statue of Liberty. Aby dostać się na Statuę Wolności trzeba było cierpliwie czekać w długiej kolejce do windy. Duża kabina mieściła kilkanaście osób. Sympatyczny windziarz pytał turystów o narodowość. Dla jedynego z Polaków natychmiast zaśpiewał: „Moja droga ja cię kocham, means that I love you so”. Reakcja pozostałych turystów świadczyła o popularności hitu Bobby Vintona, amerykańskiego piosenkarza polskiego pochodzenia. Kilkanaście pięter w gorę na taras i już jesteśmy pod monumentem. Panorama Manhattanu robi wrażenie. W całej krasie strzelista architektura miasta. Wzrok dostrzegł znajome z filmów charakterystyczne budynki i geometrię dachów. Wiaterek na tej wysokości przyjemnie chłodzi twarz. Dla tych, którzy wykupili dodatkowy bilet do wejścia do wnętrza figury tworzy się następna kolejka. Krętymi, coraz wyższymi schodami wchodziło się momentami tylko pojedynczo i powoli. Szedłem wzdłuż zielonych od patyny ścian - odlewów części sukni posągu cierpliwie oczekując kiedy stanę w jednym z okien korony głowy. To była długa wspinaczka w dusznym powietrzu. Przed sobą widziałem tylko nogi wchodzącego przede mną osobnika. Po prawej stronie pofałdowane metalowe konstrukcje z licznymi listwami i okuciami łączeń. Wreszcie, po kilkunastu minutach powolnego kroku i krótkich postojach płuca zaczęły łapać od góry świeży podmuch powietrza. Oczy postrzegły jaśniejącą naturalnym światłem przestrzeń. Szczerze i głęboko odsapnąłem gdy stanąłem w najwyższym miejscu 93 metrowego pomnika – prezentu narodowi amerykańskiemu od Francuzów. Wysiłek rekompensował widok. Na wprost łączący się daleko z horyzontem Atlantyk zwężał się w stronę portu. W dole przesuwały się statki wielkie jak… łupinki od fasoli. Oczyma wyobraźni widziałem wśród nich ogromny, pasażerski transatlantyk. Takim olbrzymem przypłynął przed I Wojną Światową za chlebem mój dziadek, Szczuczyniak, Władysław Czajkowski. Pewnie oparty o reling stał na pokładzie z płaszczem przewieszonym przez ramię, z walizką przy nodze i patrzył w to miejsce gdzie teraz, tam wysoko, stoi jego wnuk. Co czuł gdy statek cumował na Ellis Island? To była brama dla emigrantów z całej Europy. Oni wtedy nie musieli mieć wiz. Stamtąd wyruszali do tej Ziemi Obiecanej po lepsze jutro dla swoich rodzin. Jedni odważnie, inni z bojaźnią, jeszcze inni ze świętą wiarą w powodzenie i opiekę Najwyższego. Przez trapy parowców i budynki przystani przeszło ich około 12 milionów. Ellis Island definitywnie zamknięto w 1954 roku. Dzisiaj w wielkim budynku recepcji jest Muzeum Emigracji. Na środku szerokiego i wysokiego hallu widok, który wywołuje u mnie drżenie duszy. Stoją bezładnie jak porzucone, złożone jedne na drugim wielkie wiklinowe kufry, drewniane walizy, ręcznie robione skrzynki podróżne, jakieś zmyślne, podręczne tobołki... Mówią wszystko. To ślady ludzkiej biedy i desperacji. Wyobraźnię potęgują zdjęcia na ścianach i ekrany z niemymi filmami. Stoją na nich kolejki ubranych jak pańszczyźniani chłopi mężczyzn, jak z obrazów Chełmońskiego. Zakutane w chusty kobiety obok brodatych, rosyjskich mużików, nieliczne dzieci wyglądające jak z warszawskiego getta. To właściciele podróżnego dobytku. Umęczone co najmniej dwutygodniową, morską podróżą twarze niczego nie ukrywają. Jest w nich strach, nadzieja albo obojętność. Zrezygnowane oczy skierowane wprost do kamery mówią o gotowości na wszystko, co przyniesie los. Dookoła hallu, na którym zapewne dominował gwar niespokojnych rozmów, płaczu zmęczonych dzieci i przesuwanego ekwipażu widać liczne drzwi z tabliczkami. To pokoje urzędników Immigration Office, pisarzy, gabinety lekarskie, stołówka, kuchnia, pomieszczenia sanitarne, izolatki na kwarantannę… Każdy z przybyłych musiał przez to sito przejść. Zmarło ich na miejscu około 3 tysięcy. Kryminalistów odsyłano. Wśród skomputeryzowanych danych o emigrantach odnalazłem swego dziadka. Dla Europejczyków Ellis Island jako port Nowego Jorku był takim miejscem jak dla reszty świata San Francisco na Zachodnim Wybrzeżu. Nic dziwnego, że City stał się miastem międzykulturowym. Prof. Feliks Koneczny, genialny polski historyk i filozof UJ o międzynarodowej sławie, specjalizował się w badaniach o powstaniu i rozwoju cywilizacji, czyli o sposobach organizacji życia zbiorowego. Uczony udowodnił, że cywilizacje nie łączą się. Zetknięte ze sobą zajadle walczą o dominację. Bez trudu może to zauważyć zwykły zjadacz chleba. Ciekawe wnioski wyciągnąć każdy interesujący się polityką. Bezkonfliktowo łączą się natomiast różne kultury. W Nowym Yorku, w systemie cywilizacyjnym białego człowieka, kultury różnych ras i narodowości współżyją obok siebie bez chęci narzucania się. W ojczyźnie jazzu Rosjanie na Brighton Beach tańczą kazaczoka, Brooklyńscy Żydzi grają muzykę klezmerską, rozkwitają szkoły samby a do China Town przyciąga nowojorczyków taniec smoka. Mało? Zorganizowane, duże nacje jak Włosi czy Portorykańczycy mają raz w roku swój publicznie obchodzony dzień narodowy. W Los Angeles Meksykanie. W Chicago Polonia obchodzi swoje święto chyba najhuczniej 3 Maja prezentując naszą kulturę. Ale o mojej dalszej podróży i pobycie w Windy City za tydzień.
Poniżej seria najciekawszych zdjęć z kilku moich wizyt w NY City. Wśród nich z wnętrza Statue of Liberty.
Antoni Czajkowski
czwartek, 21 listopada 2024
wtorek, 19 listopada 2024
Fajna przygoda.. Ja bylem w Chicago I bardzo milo wspominam to miasto.
USA to chory kraj, nie ma się czym podniecać.
Pisze pan tak obrazowo, ze czlowiek czuje sie tak, jakby tam byl....super!
Jak zwykle, ciekawie. Teraz żałuję, że nie byłem w Stanach, choć miałem okazję pojechać tam na kilka dni. No, trudno... Pozdrawiam Tolka.
Ja też chciałbym zobaczyć NY City i to nic że nigdy tam nie byłem, ale już raz CHCIAŁEM
Pisze Pan ciekawie . Ci , którzy nigdy nie byli w NY mogą go sobie wyobrazić po tym artykule . Ja byłam w Nowym Yorku , byłam na Manhattanie , widziałam World Trade Center , widziałam Statuę Wolności . Pisze Pan pod koniec swego artykułu o tym jak Polacy prezentują swoją kulturę 3 maja w Chicago . Owszem , w ciągu dnia tak jest , zaś wieczorem strach jest przejść po Belmoncie , jest tylu pijanych , szalonych kierowców , policja zamyka ulicę Belmont na dość sporym odcinku aby nie doszło do wypadku . Czekam z zainteresowaniem o pana wrażeniach z Windy City , czy napisze Pan coś jak niektórzy Polacy zachowują się okropnie , że inni muszą się za nich wstydzić , jak jeden drugiego potrafi oszukać , jak jeden na drugim chce zarabiać ? . Aby napisać ładny artykuł to wystarczy pobyć kilka dni w Chicago czy w NY ale aby poznać te miejsca , zwłaszcza Polonię w Chicago to trzeba tam mieszkać chociaż kilka lat .