ZABAWY WIOSENNE POWOJENNE...
Moje dzieciństwo w Grajewie, jak chyba wszystkich moich rówieśników to biedne, powojenne lata 50. Zimy z jazdą na jednej łyżwie, albo ślizganie się na tornistrach szkolnych już opisałem. A jak było gdy przyszła wiosna, gdy można już było wychodzić z domu bez palta? Słońce kusząco przygrzewało coraz mocniej i chęć przebywania na świeżym powietrzu była wyjątkową przyjemnością z powodu nowych dźwięków, widoków i zapachów. Niedaleko za domem w pobliżu rampy kolejowej wzdłuż placu PSS „Społem”, tam gdzie dzisiaj jest droga, nad pierwszą zieloną trawą z żółtymi mleczami latały jeszcze nieco senne pszczółki. Wśród nich bezceremonialnie z buczeniem przepychały się grube jak bombowce dalekiego zasięgu bąki. Nad fioletowymi kwiatami ostów błyskały bielą motylki. Czuć było świeże zapachy odtajałej ziemi. Radość z wiosny wartko głosił gadatliwy strumyk za stacją PKP. Bulgot wesoło przelewającej się między kamieniami wody akompaniował jak fortepian do terlikotania, świergolenia i trylowania zawieszonych w powietrzu solistów. Nad ziemią wisiały niewidoczne w oślepiającym słońcu skowronki. Co za radość w sercu. Jakże trudno było wtedy skupić się na odrabianiu lekcji, zwłaszcza gdy za oknem nawoływali się gotowi do zabawy koledzy. Czasu na wspólne spędzanie z rówieśnikami z ulicy Kilińskiego było najwięcej, gdy do pracy domowej siadałem zaraz po szkole. Bywało, że hasaliśmy wówczas razem do coraz później zapadającego zmroku, wpadając na moment do domu po pajdę chleba ze smalcem lub ogórkiem kiszonym, aby czym prędzej wrócić na podwórko. Nie mieliśmy telewizji, nie znaliśmy gier komputerowych, nie mówiąc o luksusach dzisiejszych elektronicznych cudeniek. Czy to znaczy, że myśmy mieli dzieciństwo gorsze, uboższe od pokoleń późniejszych? Skądże znowu! Umysł ludzki, nawet dziecięcy jest tak kreatywny, że bieda nie przeszkadzała nam w rozwijaniu wyobraźni, bez drogich dla naszych rodziców zabawek, z pomocą znajdujących się pod ręką różnych przedmiotów codziennego użytku. Najpopularniejsze i najtańsze było bieganie po chodnikach z kółkiem. Potrzebna była do tego obręcz rowerowa i prosty pręt stalowy lub gruby, twardy drut. Jedną ręką trzeba było ją pchnąć, drugą naciskało się trzymanym pionowo prętem pomiędzy rantami i biegało się z tym kółkiem przed siebie. Sporym ułatwieniem takiej niby rowerowej jazdy był pręt zagięty u góry w kształcie rączki z kształtną obejmą u dołu, w której koło obręczy było wewnątrz. Bieganie z takim urządzeniem pozwalało na sprawne skręcanie, robienie kółek i inne ewolucje. W przypadku trudności z obręczą wystarczyła mniejsza lub większa fajerka od węglowej kuchni, nierzadko ukradkiem wzięta z domu. I co powiedzą na to dzisiejsi fascynaci sprawności w klikaniu? Czy nasze bieganie z kółkiem dla rozwijającego się organizmu nie było o wiele zdrowsze?
Jeszcze większą kondycję wyrabiało ganianie za piłką, które na szczęście nadal interesuje sporą grupę dzieci. Dzisiaj patrzę na maluchy kopiące piękne piłki i uśmiecham się do siebie bo widzę naszą, niewielką gumową. Mniejsza czy większa miała jednakowo krótki żywot. Łatwo pękała, ale i taką dało się nią grać. Trzeba było trochę odczekać aż sama niepełni się powietrzem i przez jakiś czas można było kontynuować mecz. Kiedy znowu zrobił się flak była przerwa, aż ponownie stała się okrągła i nadawała się do kopania. Za którymś razem z piłki zostawały dwie połówki co oznaczało koniec meczu. Miejscem pierwszego wprawiania się w futbolu było podwórko. Później graliśmy tuż pod rampą kolejową pomiędzy wjazdami. Tam rozgrywaliśmy „prawdziwe” mecze ulica na ulicę, np. Kilińskiego przeciwko Kirszbauma (dzisiaj Traugutta). Warunki odnośnie terminu i liczebności składu dyktowała zawsze drużyna, która dysponowała całą piłką. Niestety nie pamiętam żadnego wyniku mimo kilkakrotnych spotkań. Zresztą wynik nie był dla nas aż tak ważny jak samo granie. Pamiętam za to wynik meczu rozegranego wiele lat później na boisku LO przy ul. Listopadowej, w którym jako prawy obrońca reprezentacji klasy Xb zdobyłem z kolegami nieoficjalne mistrzostwo Szkoły wygrywając 2:1 z XIb, w której grał prawdziwy trzecioligowiec „Warmii” Grajewo Jarek Józwa. Bramki dla nas strzelili wtedy dwaj najlepsi napastnicy: Abdek Kowalewski, mój sąsiad z podwórka (junior i początkujący trzecioligowiec, syn naszego Profesora matematyki) i Staszek Kowalewski (były pracownik Urzędu Miasta i Spółdzielni Mieszkaniowej). Pochwalę się, że jedną z moich interwencji być może uratowałem wtedy zwycięstwo. Pod koniec spotkania wybiłem piłkę spod nóg Jarka, samotnie szarżującego na naszą bramkę. Tamten mecz, w którym sędziował nam Profesor Ludomir Gronert doskonale pamięta mój boiskowy kolega i przyjaciel Jurek Mocarski, dzisiaj poważny biznesmen z Radomia. Oczywiście piłka, która rozgrywaliśmy zawody była już prawdziwa, niemalże taka jak dzisiaj. Miała jeden mały otwór z zaworem zwrotnym dla pompki.
Powrócę jednak do lat szkoły podstawowej. Dalszą etap edukacji po piłce podwórkowej stanowił W-F w SP nr 1 z panem Tobiaszem. Wychodziliśmy na dwugodzinne lekcje na pobliskie boisko „Warmii”. Tam dzieliliśmy się na dwie grupy i ganialiśmy za skórzaną, sznurowaną futbolówką do upadłego. Na powierzchni piłki był podłużny otwór o długości kilku centymetrów z dziurkami po obu stronach. Wkładało się weń gumowy, okrągły wkład z miękkiej gumy zakończony cyckiem. Po napompowaniu powierza i zawiązaniu sysaka wpychało się go do środka a otwór ściskało się skórzanym sznurowadłem przeprowadzonym przez dziurki grubym, zakrzywionym szydłem z otworem na końcu. Po zawiązaniu i wepchnięciu wszystkiego do środka to cudo było tak okrągłe, że aż się chciało kopać. W mojej klasie prawdziwy, wielki talent do futbolu zdradzał Andrzej Dawidowski. Część klasy, w której nie grał praktycznie skazana była na porażkę bo w pojedynkę wygrywał mecze. Nie pomagało żeśmy dobierali się tak aby suma umiejętności rozkładała się równomiernie na obie strony. Andrzej miał serce do gry, kondycję i drybling. Atakował, kiwał wszystkich jak chciał i strzelał z łatwością bramki. Nic dziwnego, że trafił do „Warmii”, po czym szybko znalazł się w silnym, dobrze zorganizowanym „Mazurze” Ełk, w którym grał wiernie do końca. Szkoda. Moim zdaniem jako piłkarz miał talent na krajową karierę.
W powojennym Grajewie zabawy określały znaleziska. Razu pewnego na wysypisku śmieci na podwórka u państwa Górskich (tam gdzie jest dzisiaj pizzeria „Speranza”) odkryliśmy kilka powiązanych drutem niewielkich, metalowych puszek w kształcie prostokąta z zaciskami u góry. Wypukłe gwiazdy na powierzchni wskazywały na produkt po Armii Czerwonej. Ktoś nam wystraszonym wyjaśnił, że to nie miny a zużyte baterie od radiostacji polowej. Atrakcją były wyprawy do kolejowej składnicy złomu gdzie wśród wszelkiego żelastwa, trafiały się prawdziwe rarytasy: zardzewiałe karabiny bez kolb i zamków, resztki pistoletów, bagnety i potrzaskane odłamkami poniemieckie i sowieckie hełmy. Obok złomowiska był wykopany dół, w którym składano pociski moździerzowe i artyleryjskie. Napis na ogrodzeniu „Uwaga niewypały!” skutecznie odstraszał ale nie wszystkich. Zdarzało się podczas grzybobrania, że mina lub przypadkowo znaleziony na Sośni niewypał skrócił czyjeś chłopięce życie. Nie tylko. Na jednej z lekcji w SP nr 1 usłyszeliśmy nagle potężny huk. Po chwili pobiegliśmy na dużej przerwie przez tory kolejowe w stronę, skąd pochodził. Na ulicy Koszarowej wybuchł pozbawiony zapalnika, wypełniony prochem pocisk artyleryjski podczas… obcinania palnikiem jego tylnej części na piasty kół do furmanki. Takie „zabawy” mieli niektórzy dorośli, ale na naszej ulicy Kilińskiego trwała bezpieczna zabawa w Indian albo w muszkieterów. Biegaliśmy na przemian albo z toporkami albo z „szablami” udając oddział wojowników. Za szablę służył gruby drut osadzony w obciosanej z grubsza z polana do palenia drewnianej rękojeści. Jej ochronę stanowiło wycięte, okrągłe denko od konserwy. Bawiliśmy się także w chowanego. Jeden z nas stawał przy chlewku tyłem do podwórka, zasłaniał oczy i wykrzykiwał formułkę: „Pałka nie pałka dwa kije, kto się nie schowa ten kryje!” po czym głośno liczył np. do piętnastu i szukał ukrytych w rożnych zakamarkach koleżanek i kolegów. Wygrywał ten, który najdłużej nie dał się znaleźć. To było coś dla dziewcząt i chłopców tak jak „strzałki” - gra terenowa. Wyryte na piaski lub kreda na murze przez ukrywającą się jedną grupkę strzałki prowadziły drugą do miejsca oznaczonego kopertą, gdzie w pobliżu trzeba było odnaleźć ukrywających się. Towarzyszy moich najwcześniejszych dziecięcych zabaw pamiętam do dziś: Jurek Galiński, Tadek Terlecki i dwie jego siostry Teresa i młodsza Wanda, Wieśka Nojman, Bogdan Chrzanowski, Heniek Zianio, Władek Głębocki, Jurek Kozłowski, także Nagórscy, Kowalewscy. Nie bawił się z nami starszy Sławek Sierakowski (mąż posłanki SLD), który wolał samotnie konstruować drewniane miniatury furmanek i dźwigów. Typowa dla dziewcząt była gra w klasy. Na wyrysowane na chodniku kwadraty rzucały kolorowe szkiełko i skakały po nich na dwóch lub jednej nodze. Nie znam tu szczegółów gdyż bardziej interesowałem się tym w co grają chłopcy. Najpopularniejsza była gra w guziki albo w noża. Czy ktoś je pamięta? Metalowym, wojskowym guzikiem ze spłaszczonym uszkiem uderzało się o drewnianą ścianę chlewka lub domu. Drugi mierzonym uderzeniem usiłował trafić jak najbliżej poprzedniego. Gdy odległość pomiędzy guzikami mieściła się w obrębie rozstawionych palców ręki rzucającego guzik poprzednika przechodził na własność konkurenta. Jeśli odległość była większa szansę dostawał poprzedni lub następny grający gdy było nas kilku. Najwięcej było cynowych guzików „siwaków” od mundurów szeregowej piechoty. Guzik z cienkiego metalu kolorowego z blaszaną podpinką to była tzw. buchta. Był to guzik podoficerski. Najcenniejszy był oficerski „laniak” bez podkoszulki, odlany w całości z metalu kolorowego. Przedmiotem poszukiwań i dumy był ten z Marynarki Wojennej, z orłem i kotwicą na awersie. Radość była największa jak po odbiciu od ściany najtańszy w obiegu „siwak” dotykał „laniaka”, który natychmiast zmieniał właściciela. Chłopców grających w guziki można było łatwo rozpoznać ponieważ gdy biegli czy szli najcenniejsza zdobycz pięknie dzwoniła im w kieszeni. A gra w noża? To była namiętność. Dlatego niemal każdy z nas nosił w mniejszy lub większy scyzoryk. Kiedy nastawała wiosna graliśmy w noża gdzie popadnie, w każdy czas i nawet w szkole. Dla przechodniów idących ulica Szkolną naprzeciw „Jedynki” w okolicach kładki, której wtedy nie było, widok siedzących w wielkim skupieniu na trawie przy torach kilku chłopców nie był czymś niezwykłym. Oto jeszcze słychać duży dzwonek woźnego na dużą przerwę a my już wybiegamy na łeb, na szyję w dół po skarpie i błyskawicznie siadamy w kole w pozycji klęczącej. Ktoś zaczyna pierwszy a reszta jak koty bacznie obserwuje każdy ruch kolegi. Każdy z nas robi z nożem to samo i w tej samej kolejności. Balansem rąk i innych części ciała, czubkiem ostrza lub jego płaską częścią, robi nim salto z użyciem palców, dłoni, ramion, twarzy i głowy tak aby za każdym razem po przewrotce trafił w ziemię. Każdy element salta począwszy od kciuka miał swoją nazwę: paluszek, mała kropa, duża kropa, pikuty, przegub, łokieć, ramię, bródka, ząbki, nosek, czółko i na końcu spisek czyli energiczne spuszczenie scyzoryka po włosach bezpiecznie wzdłuż twarzy rękojeścią w dół aby przekręcił się o utkwił ostrzem mocno w ziemi. To była gra zręcznościowa. Ten, któremu scyzoryk nie utkwił w glebie wypadał z gry.
W każde kolejne wakacje postrzegaliśmy siebie jako wyrastających z owych zabaw garnąc się bardziej do współzawodnictwa sportowego. Latem po ukończeniu dziesiątej klasy byłem chyba w życiowej kondycji. Zainicjowałem w grupie chłopców dwa, trzy razy w tygodniu nad wieczorem bieg wzdłuż torów kolejowych drogą od placu PKS obok kładki kolejowej, Urzędu Powiatowego do owego szemrzącego strumyka za stacją PKP i z powrotem. Później trasę rozszerzyliśmy do jeziora w Mieruciach, w którym trzeba było zanurzyć rękę w wodzie i wrócić do miejsca startu. Przez kilkanaście razy byłem pierwszy, aż raz na finiszu przegonił mnie mój największy rywal Abdek Kowalewski. Nigdy już nie udało mi się go więcej pokonać.
Takie były nasze dziecięce, wiosenne zabawy w trudny czas powojnia, gdy najważniejszym zadaniem rodziców było wyżywić się i utrzymać rodzinę. Wtedy, w moim domu zamiast lodówki osełkę masła zawiniętą w liść chrzanu trzymano w wiadrze ze studzienną wodą, a mięso w wodzie z solą w glinianych garnkach - dzieżkach. Wtedy była w Grajewie publiczna łaźnia i powszechne ubikacje w podwórkach. Nie było bloków i łazienek. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że pierwszy blok w Grajewie został wybudowany w 1960 roku. Stoi do dzisiaj na rogu ulic Wojska Polskiego i Konstytucji 3 Maja. Skąd to wiem? Byłem wtedy w siódmej klasie i z okna szkoły w czasie lekcji widziałem rusztowania i rosnący wielki, ceglany dom. Był widoczny ponieważ nie było wówczas naprzeciwko niego dzisiejszej zabudowy (od torów) ulicy Wojska Polskiego.
Antoni Czajkowski
Felieton nr 17 z cyklu "Okruchy wspomnień"
Na zdjęciu 2 od lewej: Autor, Jurek Galiński, Tadek Terlecki, Wanda Terlecka, Teresa Terlecka
czwartek, 21 listopada 2024
wtorek, 19 listopada 2024
Kolejny wspanialy okruch wspomnien! Godzine temu tata wola do mnie z kuchni "...wlacz komputer...jest kolejny artykul Tolka! ..." I znowu zaczelismy niedzielny poranek od lektury pana lekkiego piora. Wspaniale opisane! Czekamy na ksiazke! A pierwszy egzemplarz wspomnien z autografem zamawia Jurek Galinski ! Rodzina Galinskich pozdrawia serdecznie !!!
Kolejne wspomnienia są dla mnie miłym powodem, by chociaż w najmniejszym stopniu, używając wyobraźni i zmykając powieki, znaleźć się znów w rodzinnym mieście. Wyrazy szacunku, Panie Profesorze dla talentu autorskiego i świetnej pamięci!
To były piękne czasy...
Wspaniale zdjecie, mamy je rowniez w albumie rodzinnym. Pozdrowienia od mojego taty Jurka :)
Tolek- grałem w guziki w 2-jce / z tyłu szkoły/ ale dyr. Urbanek skutecznie likwidował naszą zabawę. Oficerskie guziki były po 2 z . Tańsze były " siwki" zwykłe żołnierskie. O wygranej decydował rozstaw palców - od kciuka do małego.Po grze w guziki weszła mod ana osiedli Broniewskiego na wrzucanie do otwartych okien zapalonych pokruszonych piłeczek od pinkponga w pudełku od zapałek. Paliły się całe firanki, ale była zabawa. Tolek- szacunek za przypomnienie grajewskich zabawek robionych przez obecnych 60-latków.
Pamiętam grę w noża doskonale ale Tolak zapomniałeś nie wymieniłeś jeszcze były makaki. Jazda na kółku z kulasem po chodnikach to była frajda pozostawiła jednak na mojej głowie ślad ponieważ rozbiłem ją o skrzynkę pocztową na rogu ul Ełckiej i skwerka k/sklepu Pani Sętkowskiej. Dr. Stańczuk musiał mi zakładać 3 klamerki.
Grę w klasy nazywano też grą "w chłopa", a może to było coś innego? Guziki można było kupić od kolegów szkole. Pamiętam, że za "siwka" płaciło się złotówkę, za "laniaka' chyba 2 złote, "buchta" była najtańsza. Oczywiście kupowałem, grałem, ale najczęściej przegrywałem.
A kiedy byliśmy z Tolkiem na praktyce w PGR Kozaki pod Gołdapią (ja jedynie w charakterze syna wychowawcy), to chodziliśmy do pobliskiego lasu po proch. Wykopywało się go spod ziemi. Był albo w kwadracikach, albo w ziarenkach. No a potem można było strzelać, głośniej niż z klucza. Na praktyce był też pan Alojzy Osada, który wówczas miał swoje rymowane powiedzonko: "Osada z wami nie gada". Kilka lat temu widziałem go w Grajewie na jakiejś imprezie...
Przyjemne wspomnienia, na zdjęciu młodsza z dziewczynek to Halinka Terlecka (nie Wanda), jestem jej rówieśniczką i pamiętam bawiłyśmy się razem, mieszkałam obok Kilińskiego 10 .Pozdrawiam
Dziękujemy za chwile historii.