czwartek, 28 marca 2024

Kultura i rozrywka

  • 7 komentarzy
  • 11286 wyświetleń

Wesołe Miasteczko

Antoni Czajkowski
Felieton nr 12
 

CALIFORNIA - MAGIC MAUNTAIN

 

          Wesołe Miasteczko czyli popularna karuzela zwana z angielska Carnival. W Polsce jest takie specjalne miejsce w Chorzowie. Prawie każdy kraj ma taką atrakcję. Jesteś kopenhaskie Tivoli i bardzo sławne w świecie kalifornijskie Magic Mountain. Zanim tam się znalazłem sięgnę głęboko w pamięć. Gdzieś do polowy lat 50- tych w Grajewie, w miejscu budynku centrali telefonicznej przy ulicy Ełckiej (naprzeciw Zespołu Szkół Specjalnych) był pusty plac. Tam, w centrum miasta, rozkładał swój ogromny namiot cyrk na ponad trzy tysiące ludzi. Wielki bo i przedstawienia cieszyły się wtedy dużym powodzeniem. Były na wysokim poziomie, z orkiestrą na żywo a poczucie przyzwoitości i artystycznej ambicji mobilizowało każdą ekipę do pokazu sztuki a nie chałtury jak to bywa dzisiaj i co niedawno miałem pecha zobaczyć w Grajewie. Rozkładały na tym placu swoje „kręciołki” także karuzele. Najstarsza jaka pamiętam była „ręczna”. Przyjechał dziad z babą. Rozstawili dla dzieci coś niewiele większego od dzisiejszych parkowych zabawek. Powsiadaliśmy na 8-10 krzesełek dając po złotówce od łebka i kręciliśmy się w niespełna dwumetrowym promieniu. Motorem były pracowite ręce obojga starszych właścicieli. Odtąd, po takim doświadczeniu, mój żołądek walił mnie od środka wrzeszcząc „nieee!” już na widok koła od drabiniastego wozu. W latach późniejszych patrzyłem z dystansem na motorową karuzelę dla dorosłych. Młodzież szalała na krzesełkach umocowanych na łańcuchach. Kręciły się w powietrzu wysoko nad ziemią a starsi chłopcy i dorośli jeszcze okręcali się na tych łańcuchach dookoła własnej osi popychając sąsiadujące krzesełka z dziewczynami. Wrzask, pisk, śmiech i zgrzyt łańcuchów tworzył klimat zabawy z adrenaliną. Zaparłem się i mimo pokusy nie spróbowałem. Nie wiedziałem, że po wielu latach ten Rubikon strachu przed tym jak zareaguje mój żołądek przekroczę z własnej woli w USA, w Californii. Zrobiłem to raz i nigdy więcej.                           

                                                                             
              Latem w połowie lat 90-tych spędziłem kilka tygodni w Californi na zaproszenie Przyjaciela, amerykańskiego pianisty Thada Wolfe (fot. nr 2). Było tam wiele atrakcji: San Diego, San Francisco, Las Vegas, Los Angeles, Hollywood, Beverly Hills itd. Do tego pobytu będę jeszcze wracał w innych felietonach. Dzisiaj o Magic Mountain czyli o Magicznej Górze, miejscu położonym około 50 mil od Los Angeles. Już z daleka przyciągał widok olbrzymich obręczy z przesuwającymi się po nich pojazdami szynowymi. Słychać było hałas kolejki i piski na pół przerażonych i na pół rozbawionych pasażerów. Z daleka wyglądało to nawet zabawnie. Taki mini pociąg z otwartymi wagonikami zsuwa się w wielkim pędzie po ogromnych esach – floresach z góry na dół, przyśpiesza, zwalnia i tak kilka razy. Za kilkanaście minut staliśmy przed wielką, ozdobną bramą z napisem „Seven Flags”. Każde z tych urządzeń do wywoływania strachu miało swoją nazwę i oznaczenie specjalną flagą. Za 50 $ od łebka na olbrzymiej wielohektarowej powierzchni można było korzystać z wszystkich „wywijaczy” nieskończoną ilość razy od otwarcia do zamknięcia miasteczka. Podjąłem męską decyzję, że nie będę ja, jeśli nie zaliczę wszystkich siedmiu karkołomnych flag. Najłatwiejsza wydawała się kolejka szynowa. Jednak im bardziej do niej się zbliżaliśmy tym tę ogromne koła wydawały się sięgać chmur. Spojrzałem w górę. Sterczące znad siedzeń głowy pasażerów przypominały główki od szpilek. Moje zajęcze serce zatrzepotało ale strach szybko minął. W końcu to nie karuzela tłumaczyłem sobie. Rzeczywiście. Z góry na dół? Da się wytrzymać. U podnóża tej spirali Thad wybrał dwa czołowe miejsca w pierwszym wagoniku. Spokojnie! – tłumaczyłem sobie. Po skrupulatnym sprawdzeniu przez obsługę wszystkich zapięć mini pociąg, wciągany przez jakąś linę, powoli ruszył w górę. Przed szczytem pierwszej, najwyższej obręczy mijaliśmy budkę z panią z obsługi. Pokiwała nam wesoło ręką, my jej też. Jak przyjemnie – pomyślałem. W najwyższym punkcie cały skład znieruchomiał. Budka została z tyłu. Stanęliśmy w jakiejś złowrogiej ciszy. Coś za chwile będzie się działo....- przemknęło mi przez głowę. Z wrażenia oblizałem wargi a mój wzrok prześliznął się z otaczających, stalowych konstrukcji przed siebie i w dół.                                                                                                                            

Jezus! Maria! Gdzie ja jestem????? – teraz szybko myślałem - Co ja zrobię? Przed moimi oczyma nic nie było!!! Nogi niespokojnie zatańczyły w miejscu. Przede mną pionowa ściana szyny o wysokości kilku pięter gdzieś daleko w dole przechodziła w łuk i znowu zakręcała do górę. Dla spotęgowania wrażenia ta cholerna, stalowa gąsienica z nami na pokładzie rozkoszowała się moim strachem. Stała bezczelnie nieruchomo jeszcze przez  kilkanaście sekund. Uspokajałem się, że toto nie odpadnie z trakcji, że musi mieć drugie kółka pod szyną, że konstrukcja bezpieczna, projekt inżynierski itp. Strach wiedział swoje. Za chwilę, nie wiem kiedy, będę spadał pionowo w dół na łeb, na szyję z odkrytym tulowiem. Thad nic nie mówił. Nawet nie oglądałem się na niego. Na wszelki wypadek, dla polepszenia własnego samopoczucia chwyciłem przed sobą poprzeczne, metalowe oparcie oburącz tak mocno, że aż mi palce pobielały. Gdy pojazd ruszył myślałem, że dłońmi powyginam uchwyconą poprzeczkę. Wiatr, pęd i w kilka sekund byliśmy na dole i znów do góry. Żołądek też najpierw do góry potem w dół i tak kilka razy na zmianę.  To diabelstwo dojeżdżało powoli na kolejne wzniesienie aby z piskiem młodych pasażerów za naszymi plecami, znów rzucić się w dół. W końcu potwór wyhamował. Największa przyjemność była przy wysiadaniu i ulga, że to już koniec. Nogi miałem drewniane ale żołądek zachował ale jak przyjaciel. Żadnych sensacji. Ta zabawa trwała może minutę ale w pamięci pozostała na zawsze.

       Wrażenia z jazdy wagonikami szybko przeszły. Skoro obyło się bez sensacji żołądkowych to męską ambicja nakazywała zwrócić uwagę na jazdę bardziej urozmaiconą. Kusiły nas Roller Coasters czyli karety na rolkach. Obserwowaliśmy tę machinę w ruchu jak swoimi pojazdami fruwała w powietrzu. Wyzwanie było trudniejsze bo była to dwuosobowa kabina z otwartym przodem umocowania u góry na jednej szynie. Ta kabina nie dość, że pędziła do przodu w górę i w dół po trajektorii zbliżonej do zabawy poprzedniej, to jeszcze przy tym obracała się o 360 stopni, raz z lewej na prawo i odwrotnie. Spojrzeliśmy z Thadem pytająco na siebie… Nieee! Oczywiście. Wsiadamy. Nasze przeznaczenie akurat puste dyndało sobie beztrosko przed nosem. Siedzenia i plecy nawet miękkie. Przy głowie po lewej stronie na wysokości policzka była mała poduszka. Po co? Będzie aż tak rzucać? - Obejrzałem się  niespokojne. Wzrok natrafił na tabliczkę ostrzegawczą. Nieprzyjemna treść mówiła wszystko: w razie strachu trzymać się uchwytów i policzkiem przytulić się do poduszki. Nie wypadało się wahać. Spod sufitu powoli opadły na oba ramiona i tułów grube, pionowe dociski z uchwytami dla dłoni. Całe ciało było zabezpieczone przed wypadnięciem. No, teraz zobaczysz. – mruknął Thad. Byłem zły i nieco rozdygotany przez tę swoją odwagę ale nie dałem mu tego poznać po sobie. Ruszyliśmy od razu szybko. Góra, dół, w porządku. Nagle przekręt dookoła osi, znowu gwałtowna winda, skręt w drugą stronę, jakieś gałęzie tuż przy twarzy, teraz znowu obrót ale w przeciwną stronę, znów jakieś krzewy i cały czas do przodu. Przylgnąłem do tej poduszki jak do mamy, jakby była moim jedynym ratunkiem. Szeroko otwarte oczy nie nadążały za pędzącymi obrazkami zmieniającymi co chwila położenie na „do góry nogami”. Rzucało mną na wszystkie strony ale listwy dociskowe nie pozwalały wysypać się – cię diabli – może i w kosmos. Poduszka była zbawieniem i spokojem. Ta wątpliwa przyjemność trwała już dłużej bo około trzech minut. Wysiadałem z miną zwycięzcy. Nawet nie przypuszczałem, że najgorsze przed nami. Zawodowe urządzenie do wywoływania szczególnego napięcia, do którego podchodziłem dwa razy. Za pierwszym,razem zrezygnowałem z kolejki czekających widząc u dołu groźny widok. Przy wejściu stał otwarty pusty samochód policyjny, obok leżały jakieś zakrwawiane szmaty, sprzęt ratowniczy, jak przed chwilą kogoś zabrano do szpitala. Świadom, że to scenografia nie brałem tego do głowy ale oczy przekazywany co innego. To miejsce nie mogło nie kusić do pokonania prawdziwego mężczyznę. Po godzinnej przechadzce, medytując i wahając się, pokonałem strach i ponownie stanęliśmy przed bramą z odechciewającym się wszystkiego napisem: „Free Fall” – swobodne spadanie. Widok i przeżycia tych co zaliczyli to przed nami pogłębiał ochotę do ponownej ucieczki. Przed oczyma widziałem wysoką na kilkanaście pięter żelazną rurę z zamocowaną wzdłuż szyną kolejową. Całe urządzanie kończyło się na ziemi kilkunastometrowym łukiem z poziomym dobiegiem. Na końcu tego łuku stała kabina wyglądające jak odcięty przód samochodu, tyle że bez szyb. Wsiadało tam żądne mocnych wrażeń dwoje ludzi, po czym klatka była wciągana liną na sam szczyt rury. Po zatrzymaniu się pod spód wsuwała się gruba, metalowa szyna i po chwili  kilkoma szarpnięciami wycofywała się na poprzednie miejsce. W pewnym momencie nie podtrzymywania kabina spadała wraz z asekuracyjną liną na szynie swobodnie w dół. Przez kilka sekund wewnątrz nie działała grawitacja. Ludzie wisieli w powietrzu. Lecieli w dół na zabezpieczających pasach z dużym przeciążeniem na łuku. Okrzyki autentycznego przerażenia tych co to przeżywali i widok wyszarpywanej, podtrzymującej kabinę szyny nie był zachęcający. W milczeniu posuwaliśmy się w długiej kolejce chętnych, która zbyt szybko robiła się krótką.                     

... Modlisz się? – zapytał Thad. Potwierdziłem kiwnięciem głowy będąc prawie zrezygnowany. To jak egzekucja – odpowiedziałem… Może zawrócimy? – pokręciłem tylko przecząco głową aby nie usłyszał mego rozdygotanego jak u kozy głosu. Thad był też trochę napięty. Na szczęście męska duma znów dała o sobie znać. Teraz albo nigdy! – pomyślałem… Kolejka nieprzyjemnie skurczyła się. Po paru minutach siedzieliśmy jak w szoferce obciętego Tarpana. Obsługa sprawdzała skrupulatnie nasze zabezpieczenie. Byliśmy zapięcia na piersiach, w pasie, na rękach i na nogach. Jeszcze moment i tyłem byliśmy wciągani na szczyt. W połowie tej spokojnej jazdy widziałem widoki na kilkanaście mil. Jakieś dalekie lasy, majaczące jezioro, pola uprawne… Moje serce truchlało coraz bardziej gdy w miarę posuwania się do góry horyzont poszerzał się. Wloką mnie jak barana na rzeź! Gdzie jest guzik alarmowy? Ludzie! Nie ma!!!... Nawet gdyby był?...Nie! Będzie sensacja.  Widok już jak z samolotu a my w metalowym pudełku bez skrzydeł... Boże! Po co mi to było?... Stanęliśmy… Zgrzyt żelaza o żelazo. Drgnienie podłogi. Na dachu ta bezpieczna lina już swobodnie puszczona tłucze o blachę… Znowu cisza… Spojrzeliśmy na siebie niespokojnie. Jedyne co mogłem zrobić to trzymać się z całej siły uchwytów…. Cisza,… zgrzyt – szarpnięcie,… zgrzyt – szarpnięcie,… Podłoga drży,… zgrzyt - szarpnięcie… Podłoga się kolebie… Nagle zgrzyt i łomot, w dół. tarcie żelaza o żelazo! Nie ma mnie! Jeszcze silniej ściskam uchwyty po obu stronach głowy... Nic! Nic nie wiem, nic nie widziałem i już zwalniamy na dole. Ciężkie ciało przez moment i stop. Obsługa pomaga wydostać się z kabiny…. Boże! Wychodziłem z tego pojazdu jak pilot z myśliwca F16. Chciało mi się podśpiewywać z radości. Pokonałem własny strach. Patrzyłem z triumfem na Thada. Wyglądał trochę na zawiedzionego. Wiesz co? – spojrzał na mnie – Ile razy jestem na Magic Mountain za każdym razem jestem na „Free Fall” i wciąż nie mogę się przyzwyczaić…

      Pozostałe „Flags” to był karkołomny spływ pontonem wśród skał, jakieś wózki w ciemnych tunelach i inne Roller coasters. To były już igraszki. Organizm szybko się przyzwyczaił. Okręcany na wszystkie strony już spokojnie otwierałem oczy i rejestrowałem rzeczywistość.  Dopiero po zaliczeniu wszystkich „Steven Flags” ze zdziwieniem zorientowałem się, że wśród tysięcy odwiedzających to miejsce, w moim tatusiowym wieku turystów, buszujących po tych wesołomiasteczkowych zabawkach, było zaledwie kilku.                                 
Po powrocie do Los Angeles Bin, żona Thada powiedziała, że nigdy nie przekroczy bram Magic Mountain, nawet gdyby dawano jej za to 10 tysięcy dolarów.

             A ja pokonałem własny strach co dla mnie ma najwyższą cenę.

 

Niestety nie mam zdjęć z Magic Mountain. Był zakaz ich robienia ale czytelnicy na pewno znajdą coś w internecie.

 

                                                                                                             Antoni Czajkowski

 

 

Archiwum felietonów

Komentarze (7)

Poprzednie fajne -ten nudny

Nie do wytrzymanie, przeczytania. Za długi także mam ambiwalentny stosunek.

Nieinteresujący, długi, nudny

Szanuję Pana i pańskie "artykuły ".Jednak ten jest kiepski i nie w odpowiednim czasie.Jak pan zapewne zauważył że w Grajewie jak tylko pojawia się Wesołe coś tam to zaraz przynosi nam deszcz. Tu za pasem święta a pan wywołał deszcz. Może to i zabobon ale coś w tym jest

Niepochlebne reakcje Panstwa na interesujace przeslanie tego felietonu dla duzo mniej interesujacego niz California srodowiska znajduje pozbawionym klasy!

No, co za przeżycia! Ale i trochę smutku... Karuzela, wesołe miasteczko. Kiedy to było? To se ne vrati.
Aha, jeszcze zazdrość zaczyna we mnie kiełkować. Nie tylko z powodu tej kalifornijskiej frajdy. Również dlatego, że nie wysunąłem nosa poza Europę...

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.