Antoni Czajkowski - Okruchy wspomnień.
ESTRADA W KINIE
W latach 50 / 60 w Grajewie jedyną, odpowiednio dużą salą, nadającą się na koncerty, spektakle teatralne i występy estradowe, dysponowało kino. Kwadrat niedużych żarówek pomalowanych olejną farbą na czerwono obrysowywał sporą scenę, w którą z przodu była wmontowana klapa dla suflera. Była rzadko używana, może i z tych względów, że teatr bywał w Grajewie sporadycznie, a jeśli to sufler wolał stać w kulisie. Przed sceną był kanał orkiestrowy wykorzystywany jeszcze rzadziej, a to dlatego, że nie mieścił większej orkiestry.
Skład, szczególnie symfoniczny, rozlokowywał się albo na scenie, albo na poziomie widowni dookoła rampy kanału, gdy scena musiała być wolna dla większej grupy artystów. Właścicielem tego wielofunkcyjnego obiektu był Wojewódzki Zarząd Kin w Białymstoku skrupulatnie przestrzegający regulaminu. Pierwszeństwo miały codzienne seanse filmowe, które można było odwołać i wynająć salę na inną imprezę za słoną opłatą rekompensującą utracony zysk ze sprzedaży biletów. Wynajęcie nie wchodziło w grę gdy szedł film kasowy, np. japoński „Harakiri” albo western „Rio Bravo” gromadzący widownię dwa razy dziennie przez dwa, trzy tygodnie. Dzisiaj taka frekwencja, szczególnie w małym miasteczku, jest niewyobrażalna, nawet gdyby to było kino 9D.
Jedynym dniem najtańszym do wynajęcia sali był poniedziałek, dzień wolny dla kinooperatorów za pracę w niedzielę. Reszta pracowników dorabiała wtedy do pensji. Skąd to wiem? Drugim kinooperatorem był mój starszy brat Stanisław Czajkowski, pasjonat kina. Opowiadał o ciekawszych filmach i różne szczegóły o swojej pracy. Rodzice i ja dostawaliśmy od niego pracownicze, darmowe wejściówki lub tzw. kontromarki, takie kuponiki – kwadraciki upoważniające do zakupu zniżkowego biletu na film. Korzystaliśmy z tych przywilejów w sporej grupce dzieci, zawsze zajmując miejsca w pierwszym rzędzie, oczywiście najczęściej na niedzielnych porankach o godz. 11.00. Wraz ze mną regularnie wtedy przychodzili: Janek i Zenek Romanowscy (synowie kierownika kina), Wiesiek Wiśniewski (syn kasjerki), Jurek i Zenek Buzon (synowie kierownika kabiny). O ile wejście na film nie stanowiło problemu, to na występ estradowy było już trudniej.
Wolne poniedziałki, przynajmniej raz w miesiącu, zaklepywała Estrada Białostocka. Już jako podrastający chłopak z 6-7 klasy szkoły podstawowej, bardzo interesujący się muzyką, robiłem to, co robią głodne koty na widok pełnej miseczki. Kombinowałem jak się dostać do środka za darmo, gdyż bilet kosztował średnio 40 złotych gdy para łyżew na plastynki 33 złote. Była to suma, o którą nawet nie śmiałem prosić rodziców. Myślę, że podobnie kombinowali moi kinowi koledzy. W efekcie, najczęściej w tym samym „porankowym” komplecie witaliśmy się, ale już nie przy pierwszym rzędzie krzeseł a z tyłu widowni, stojąc przy wyjściu obok rozdzielni prądu. Stojąc, bo na sali był przeważnie komplet publiczności z biletami kupionymi z funduszu socjalnego przez zakłady pracy. Jak się dostać do środka? Bywało to prawie niemożliwe, gdy bileterem był ktoś z estrady. Czasami pozwolił wejść na błagalne, że jestem z rodziny pracowniczej. Poł biedy, gdy na bramce stała Pani Bućkowa albo Pan Zyskowski. Dyskretny szept: „przyjdź jak się zacznie” mobilizował do zejścia z oczu, nerwowego patrzenia na zegarek (jeśli się go miało) i czatowania. Uszy jak u zająca wyłapywały pierwsze dźwięki muzyki i już byłem w połowie schodów przy metalowej furtce. Skinięcie głową biletera, błyskawiczny skok przez ostatnie kilka schodków, skręt w lewo przez korytarz dzisiejszej szatni, przejście przez rozdzielnię i… jestem w raju; a na oświetlonej kolorowymi reflektorami scenie gra Zespół Gitar Hawajskich Jana Ławrusiewcza. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby poczuć się jak na Hawajach, na plaży pod palmami. Jak cudnie odbierają mikrofony… Artyści kończą program modnym rock’n rollem. Żegnają ich rzęsiste brawa. Zamykam na dłuższy moment oczy. Znowu tam jestem, i znowu ktoś przyjeżdża. Nawet nie wiem kto. Tym razem, jeszcze jako brzdąc, bezradnie kręcę się po chodniku. Jakiś, odziany w jesionkę z futrzanym kołnierzem, starszy pan w złotych okularach pyta mnie, czy chciałbym wejść? Kiwam głową, że tak. Bierze mnie za rękę i za moment wpuszcza mnie prosto na salę wejściem od schodów bibliotecznych. Za parę minut widzę tego pana na scenie. Boże! Znany głos... Ależ to ten sam!… Mieczysław Fogg!!!... Znowu w jakiś poniedziałek jest siłacz, który występował przed wojną w cyrku Zalewskich ze słynnym Zbyszkiem Cyganiewiczem. Nie wyglądał na siłacza. Szczupły pan, dla mnie w niemłodym wieku. Prezentuje długą, żelazną sztabę kupiona w GS-ie. Staje pochylony w półprzyklęku z rękoma opartymi o kolano. Przeżegnał się po czym czterech ochotników z widowni na jego karku zrobiło mu z tego żelaza szalik. Teraz wygiął końską podkowę i pyta kto spróbuje? Na scenie Stanisław Perzanowski, ten od znanej, powojennej grajewskiej orkiestry tanecznej, z trudem mocuje się z drugą. Rzeczywiście trochę ją skrzywił, ale widownia rechocze, bo niby przyłapał siłacza na oszustwie…
Znowu zamykam oczy. Słyszę głos Hanki Bielickiej, gdy musiała rozbawiać monologami ludzi dobre pół godziny zanim usunięto awarię światła, stoi Jerzy Ofierski ze swoim „Cię choroba..”… a teraz wchodzi dołem przez hall wejściowy niewielkiego wzrostu dziewczyna z gitarą. W spodniach, z warkoczykami… Nie spieszy się. Nasz wzrok się napotyka. Patrzę i oczom nie wierzę… Karin Stanek… Uśmiecha się zadowolona z wrażenia jakie na mnie zrobiła. A teraz cała sala szaleje bo na scenie Bogusław Wyrobek w jasnej koszuli w czarne, pionowe pasy. Śpiewa: „One, two, free, four, around the clock...”, później “Dajanę”, „Only you” i cała sala młodych Grajewian szaleje. Wkrótce jego koncerty z zespołem „Rhythm and Blues” zostały w całym kraju odwołane z powodu niebezpiecznego podrzucanie marynarkami i antysocjalistycznego nimi wymachiwania. Miałem szczęście zobaczyć go na żywo... … Był czas, gdy na tej scenie wystąpiła nestorka polskiego filmu i teatru Mieczysława Ćwiklińska w roli Babki, w sztuce „Drzewa umierają stojąc”. Była ponoć wożona po Polsce specjalnym samochodem z wszelkimi wygodami. Pokazał się nawet, niestety tylko chyba z jednym spektaklem, grajewski teatr amatorski w sztuce „Dom kobiet” Zofii Nałkowskiej. Zapamiętałem twarze tylko dwóch aktorek. Świetnie grała Pani Anastazja Galińska, mama Jurka - towarzysza dziecięcych zabaw z ul. Kilińskiego i polonistka Ala Kapla, moja koleżanka ze Szkoły Podstawowej nr 4. Spektakl wyreżyserowała Pani Profesor Romualda Dudycz, polonistka z naszego LO.
… Nie ma już głośno trzaskających, drewnianych krzeseł na widowni ani kanału orkiestrowego. Zniknęła bileterska bramka w połowie schodów. Pozostał po niej tylko ślad na posadzce. Nie ma Wojewódzkiego Zarządu Kin ani Estrady Białostockiej. Jest piękna sala i inna muzyka. Jest coś nowego. Czasu nie da się zatrzymać. I tak ma być.
Antoni Czajkowski
P.S. W szkolnym zespole "Pitagoras", który założyłem w uczniowskich latach, w Liceum zgłosił się do grania na perkusji Zenek Buzon. Został przyjęty na drugiego perkusistę, ponieważ już grał z nami Wiesiek Wiśniewski. Zaciekawiony, spytałem Zenka gdzie się tak dobrze nauczył grać? Odpowiedział natychmiast, że przychodził do kina na występy estradowe i uczył się od perkusistów patrząc jak grają.
fot.:
1. Z bratem Stanisławem
2. Od lewej: mój brat, St. Buzon i nn
3. Brat w kabinie operatorskiej
4. Mój brat, Stanisław Buzon i p. Nitkowski
fot. - obróbka A. Zackiewicz